Pewnie
nikogo nie zaskoczę pierwszą uwagą na temat muzyki japońskiej – jest dziwna.
Tak dziwna, że działa na mnie wręcz narkotycznie. Co prawda żadnych narkotyków
nigdy nie zażywałam, ale właśnie tak wyobrażam sobie ich działanie. Trzy razy
miałam okazję odczuć to w sposób szczególnie intensywny.
Po raz
pierwszy, gdy zostałam zaproszona na kameralny koncert przeznaczony zapewne dla
amatorów muzyki tradycyjnej. Odbywał się w Kioto, w starym drewnianym budynku,
większym niż zwykłe domy mieszkalne, ale podobnie wyposażonym. Były
drewniano-papierowe ściany, podłoga pokryta matami tatami, miniaturowy ogródek
w patio itp. Koncert odbywał się w niewielkiej salce, w której zamiast foteli
były rzędami ułożone płaskie poduszki. Zwolna napływający goście wyglądali na
zadomowionych, często bywających na takich imprezach. Byłam tam jedyną białą
osobą na sali.
Wówczas nie
wiedziałam, że jest to budynek zabytkowy należący do rodziny Matsumura,
pochodzący z 1909 roku. Znalazłam go potem w Internecie. Nazwisko Matsumura
nosili żyjący w XIX wieku słynni
mistrzowie karate, nie wiem jednak czy mieli związek z tym budynkiem, bo
nazwisko Matsumura jest dość popularne.
Zabytkowy budynek Matsumura, w którym odbył się koncert
Widok ogródka z sali koncertowej
Był to
występ dwóch pięknych pań – jedna grała na fletach, a druga na koto. Drewniane
flety różnych rozmiarów, zmieniane były w miarę potrzeby. Zaś ten drugi instrument
to koto (箏) - rodzaj cytry. Wgląda ono
jak długa ok. 2 metrowa, trochę wypukła decha, na którą naciągniętych jest 21 strun.
Była to chyba wersja koncertowa, bo tradycyjne koto ma ponoć ich 13. Struny
podparte są ruchomymi podstrunnikami. Przesuwając je da się modulować wysokość
dźwięku.
Flety proste
Koto - tradycyjny instrument japoński
Flecistka i kocistka (?)
Obie panie ubrane były w piękne, jedwabne kimona w doskonale
dobranych kolorach, które wraz z parawanem malowanym w fioletowe irysy tworzyły
bardzo japońską, harmonijną scenerie tego wydarzenia. Na zdjęciu powyżej widać też
dekorację nadproża przedstawiającą sylwetę gór.
Ta dekoracja, w tym przypadku bardzo uproszczona, nazywa się
ranma i jest jednym z typowych elementów domu japońskiego. Zwykle jest
ażurowa i pełni rolę analogiczną do nadświetla w architekturze europejskiej. Motywy
rzeźbiarskie ranmy to zazwyczaj drzewa, ptaki, ogółem przyroda, często
to także sylweta góry Fudżi. W domu
Matsumury, oprócz tej skromnej, jest w innym miejscu druga,
ażurowa ranma, o motywie geometrycznym.
Ranma w budynku rodziny Matsumura
Ranma z motywem góry Fudżi
Ranma z motywem sosen w prywatnym domu w Osace
Ranma z motywem gałęzi sosny i żurawi
Opowiadanie słowami o muzyce jest z natury rzeczy niełatwe, a dodatkowo mówimy tu o muzyce japońskiej. To, co jest oczywiste, to fakt, że nie ma nic wspólnego z europejskimi skalami tonalnymi dur i mol. Ponadto często używany jest efekt zwany u nas glissando, czyli płynne przejścia między tonami o różnej wysokości. W literaturze można przeczytać, że tradycyjne utwory bazują na 5 dźwiękach, które symbolizują (w Japonii niemal wszystko ma swoje znaczenie symboliczne) 5 pierwiastków, z których zbudowany jest świat. Ja tego nie zauważyłam, ale faktem jest, że swoiste krążenie wokół kilku dźwięków stwarza wrażenie trochę podobne, do zawrotów głowy. Wszystko razem wprawia słuchacza w stan niemal hipnotyczne, skłania do zamknięcia oczu, aby nic nie przeszkadzało w kontemplacji. Niepokojący i upajający błogostan. Tak wyobrażam sobie narkotyczny trans. Dziwna przyjemność.
Flecistka
Gra na Koto
Taki był ten koncert, a ów efekt miałam odczuć potem jeszcze dwa razy; w teatrze Nō i w pewnej prowincjonalnej restauracji.
Muszę tu jednak dodać, że z oferty tego koncertu skorzystałam połowicznie. Wszystko za sprawą naleśnikopodobnych poduszek. Japończycy od niedawna używają krzeseł. Zwyczajowo siedzą na podłodze najczęściej na piętach. Z tej pozycji wstają bez trudu podwijając palce u nóg. Robią to bez szczególnego wysiłku nawet staruszkowie. Pewnego razu weszłam do pokoju hotelowego w Polsce, w którym mieszkali dwaj moi japońscy goście. Obaj zawzięcie dyskutowali siedząc na piętach na fotelach typu Ludwik Filip.
Wszystko to dla mnie jest niewykonalne, choć wiem, że wielu Europejczyków zwłaszcza młodych też to potrafi. Ja nie. Siedzenie na piętach sprawia mi nieznośny ból. Poduszka nie pomaga, zwłaszcza tak płaska, jaką zaproponowali organizatorzy koncertu. Siedziałam więc na boku, co też było arcy niewygodne, a wstawanie, to już prawdziwa tragedia. Cóż, nie mogę być Japonką także z tego powodu.
Siedzenie na piętach odbiera mi dobry humor, a Japonki...
Drugie „hipnotyczne” podejście do japońskiej muzyki miało miejsce pewnego dnia, gdy wraz z Hiroshim i Fumihiko zwiedzaliśmy małe, prowincjonalne muzeum. Było chyba średnio interesujące, bo nie pamiętam czego dotyczyła ekspozycja. Oprócz nas nie było tam nikogo, więc czując pod stopami miłe, miękkie tatami krążyliśmy po salkach bez słowa. Z głośników sączyła się cicho muzyka japońska, przez otwarte tu i ówdzie ściany można było spoglądać na zieleń ogrodu. Po obejrzeniu ekspozycji udaliśmy się do muzealnego barku na lunch. Co jedliśmy nie pamiętam. Po zakończeniu posiłku, Fumihiko położył się na podłodze pokrytej tatami. Byłam mocno zaskoczona, choć manewr ten nie łączył się ze wstawaniem z krzesła, bo klęczeliśmy na poduszkach. Mimo zdziwienia, uświadomiłam sobie, że Fumihiko zrobił właśnie to, na co ja miałam ogromną ochotę, więc zrobiłam to samo. Hiroshi nie mógł się położyć, bo siedział przy ścianie, ale wymownie zamknął oczy. Innych klientów w tym barze nie było. Tak to ululała nas z kretesem japońska muzyka. Było miło, więc po przebudzeniu nie drążyłam tematu i dotąd nie wiem, czy po prostu Japończycy tak mają, czy to był wyjątkowy przypadek.
Sceneria kontemplacyjna do słuchania muzyki
O teatrze Nō opowiem osobno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz