wtorek, 27 lutego 2024

Walizka z Kioto

Nie jestem ani psychologiem, ani antropologiem kultury, lecz architektem, ale mimo to, to co w Japonii interesuje mnie najbardziej, to różnice w mentalności między naszymi nacjami. Ujawniają się na każdym kroku i co to dużo mówić, utrudniają nam porozumienie. Jest to temat – rzeka, o którym będę często wspominać w tym blogu. Oto obrazek z życia na ten fascynujący mnie temat.

Przyleciałam z Polski do Tokio, choć moim ostatecznym celem było Kioto. Na szczęście Hiroshi, mój japoński przyjaciel, który był wówczas gdzie indziej, zdecydował się przyjechać po mnie, aby pomóc mi w kolejnych etapach podróży. Fakt ten powitałam z prawdziwą radością, bo walizkę miałam nielekką, a po drodze z hotelu w Tokio do hotelu w Kioto czekało mnie wiele zagadek (gdzie-iść-dalej?) i sporo schodów. Tak więc za progiem hotelu w Tokio mogłam oddać walizkę w jego ręce. Oczywiście podziękowałam grzecznie, ale moja grzeczność, ze zrozumiałych względów, nie była pokazem „szczerego” entuzjazmu w japońskim stylu. Japończycy przy powitaniu robią wrażenie niebywale uszczęśliwionych, że oto mają szanse nas witać. Nie muszę chyba dodawać, że jest to zasłona dymna, za którą może kryć się wszystko – od szczerej radości do szczerej wściekłości. My pokazujemy znacznie więcej prawdy, choć oczywiście nasza szczerość też nie jest stuprocentowa.

Startowaliśmy z dworca Shinagawa, gdzie udało mi się zobaczyć wielki witraż z 1998 roku Scene of light autorstwa Hideho Asō.

Witraż Scene of light na dworcu Shinagawa w Tokio

    

Hiroshi  szczęśliwy, czy nieszczęśliwy, targał moją walizkę na wszystkich licznych odcinkach naszej dworcowo-peronowej trasy i z każdym metrem okazywało się wyraźniej, jakie miałam szczęście, że podjął tę brzemienną w skutkach decyzję. Ilość nieruchomych ruchomych schodów, jak na Japonię była, nadspodziewanie duża. Bez niego już w połowie drogi byłabym zziajana i wściekła. Chwała mu za to, zwłaszcza że w Japonii od noszenia są raczej kobiety.

Hiroshi targał tę walizkę z determinacją, ale bez uszanowania. Ignorował mniejsze i większe przeszkody, zmuszając biedne pudło do gwałtownych podskoków, których chyba nie przewidywał fabryczny test na wytrzymałość. Koniec końców walizka nie wytrzymała. Przy wysiadaniu z metra w Kioto, na skutek skoku z progu wagonu na peron, jeden z prętów trzymadła (to wysuwane, służące do turlania) oderwał się od korpusu. Próby naprawy nic nie dały, więc Hiroshi ciągnął za drugi pręt………. i tak po ulicach nocnego Kioto dobrnęliśmy do hotelu. Po drodze urywały się kolejne elementy, a ja nabierałam pewności – trudno, potrzebna będzie nowa japońska walizka. Zapytałam więc Hiroshiego, gdzie można będzie ją kupić. Nie zaoferował pomocy, lecz wymownie zapytał, ile ta stara miała lat. Na koniec dodał, że pewnie w department store, bo tam cena będzie przystępna.

Następnego ranka wyruszyłam więc sama na polowanie. Wśród rozlicznych sklepów na Shijo-dori trudno było rozpoznać ten magazyn z przystępnymi cenami. Weszłam wprawdzie do jakiegoś wielkiego i wytwornego salonu, ale zobaczywszy napisy w rodzaju Bvlgari lub Dior, doszłam do wniosku, że to nie to. Zaatakowałam więc najbliższy hotel, bo recepcjoniści tym różnią się od zwykłych Japończyków, że nie wstydzą się mówić po angielsku. Okazało się, że ów elegancki salon to właśnie department store – 7 pięter sklepów na powierzchni dużego kwartału zabudowy.

Tablice informacyjne były wyłącznie po japońsku więc znalezienie działu walizek zajęłoby mi zapewne cały dzień. Ruszyłam do kantorka, za którym jaśniały uśmiechem trzy identyczne i identycznie ubrane panienki – pozornie gimnazjalistki przebrane za stewardesy (Japonia!). Nauczona poprzednimi doświadczeniami, zapytałam przesadnie wyraźną angielszczyzną, gdzie będę mogła kupić walizkę. W odpowiedzi jedna z lolitek (po japońsku roritek) podniosła do góry rękę. Nie zrozumiałam. Powtórzyłam pytanie jeszcze wolniej i jeszcze wyraźniej. W odpowiedzi, druga też podniosła rękę i dopiero wtedy pojęłam, że to nie jest ręka, lecz 5 palców i oznacza, że walizki są na piątym piętrze. Dobrze, że panienki nie wymówiły słowa five (ciekawe, jak by to brzmiało), lecz ograniczyły się do entuzjastycznego kiwania głowami, gdy ja je wymówiłam. To była łatwiejsza droga do celu.

W windzie byłam sama, co wywołuje we mnie myśl o trzęsieniu ziemi (1 punkt instrukcji: Jak się zachować podczas trzęsienia – nie jechać windą), ale jakoś się udało. Walizki były, choć nie tak wiele, jak się spodziewałam. Znalazłam egzemplarz odpowiedniej wielkości. Oczywiście wydał mi się dość drogi, ale niebawem okazało się, że inne są od 2 do 10 razy droższe. Na przykład modne wśród młodych Japonek różowe, opalizujące, plastikowe pudło – 4 razy droższe. Podjęłam więc decyzję – kupuję. Gdy wyjawiłam ją sprzedawcy, nastąpił wybuch entuzjazmu całego działu. „Patrzcie – oto ta biała kobieta kupuje walizkę!” Wszystkie panienki i młodzieńcy zaczęli biegać wokół mnie prezentując walizkę i jakieś papierki związane z tą sprawą. Okazało się, że walizka ma gwarancję i że należy mi się zwrot podatku. Sprzedawca szczęśliwie znał i nie wstydził się wymówić słowa tax. Sądziłam, że zwrot ten nastąpi na lotnisku, ale sprzedawca znał też słowo airport i gorąco zaprzeczał, pokazując palcem na dół. Nie dałam się spławić. Sprzedawca zjechał ze mną na dół i oddał we właściwe ręce.

Starszy, siwy, nobliwy pan siedział za biurkiem i wyglądał, jak nestor rodu właścicieli tej firmy, który dogląda z góry, czy aby wszystko idzie jak należy. Na mój widok natychmiast wstał i skłonił się nisko z czarującym uśmiechem. Wszystko, co od tego momentu robił było objawem wielkiej i niepohamowanej radości. ”Oto ta biała dama z paszportem i rachunkiem w ręku kupiła u nas walizkę! Co za szczęście! Tak - jakże się nie cieszyć, skoro należy jej się zwrot podatku! Proszę siadać, wówczas ja też siądę i będę mógł załatwić tę przeuroczą sprawę.  Oczywiście, to przecież znakomita marka!” Pan zmienił okulary, żeby ją odczytać. „Tak, tak - wspaniały wybór. Tylko Szanowna Pani mogła go dokonać. Proszę zatem o paszport i niewątpliwie niezasłużoną grzeczność polegającą na wypełnieniu tego małego formularza. Ach! Ach! To paszport z Polski – wspaniale!” Jego entuzjazm wznosił się na wyżyny bliskie euforii.

Mój rozmówca niespodziewanie, jako pierwszy z poznanych przeze mnie Japończyków, powiedział poprawnie  Polando, zamiast Pōrando. Zamiana „r” i „l” to błąd charakterystyczny dla tej nacji, np. hoteru zamiast hotel, sararimen zamiast salary man). Wyraziłam satysfakcję, że ów pan poprawnie wymówił nazwę mojego kraju. Mój komplement przyjął z rozczuleniem i zaraz kazał swojej asystentce powtórzyć kilka razy Polando, Polando, Polando. Potem przećwiczyłam na nich słowo Polska – trzy spółgłoski razem!!! Dzielnie próbowali.

Kupujcie walizki w Kioto!­­­­­

Nie koniec na tym. W formularzu była data urodzenia. Wiadomość, że urodziłam się w roku 1945 została głośno i z wielkim uznaniem, publicznie odczytana. „Ja urodziłem się w 1948. Cóż za radosna zbieżność!” Wprowadzona w nastrój tymi kaskadami niepohamowanej radości oświadczyłam, że to dobra generacja. Pan zatem utonął w podziękowaniach za moją jakże pochlebną, lecz niewątpliwie słuszną konstatację. Dobrze, że nie urodził się przed wojną, bo miałabym problem z pytaniem, co to uosobienie słodyczy robiło podczas wojny.

Po otrzymaniu ok. 1000 jenów (równowartość ok. 40 zł) i licznych pożegnaniach, udało mi się wyjść wraz z zakupioną walizką świetnej firmy. Byłam bardzo, bardzo rozśmieszona i może nawet trochę szczęśliwa.

Oto właśnie, czym między innymi, my mieszkańcy dalekiego Pōrando (z akcentem na pierwsze „o”) różnimy się od Japończyków. 

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Powrót do Chiiori

Moje zwiedzanie wyspy Shikoku w roku 2009, podobnie zresztą, jak innych miejsc w Japonii, było najeżone niespodziankami, zaskoczeniami i zag...