poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Krótka podróż do Hiruzen, czyli natura po japońsku

 

Krótka podróż do Hiruzen, czyli natura po japońsku

 

Hiruzen to niewielki region turystyczny – tak mały, że tej nazwy w tamtym okresie nie doszukałam się na Google Maps. Moje poszukiwania w Internecie doprowadziły mnie do dość zaskakującej konstatacji, że atrakcją Hiruzen muszą być krowy. Mimo, że krowa wydaje mi się zwierzęciem sympatycznym i na swój sposób ładnym, nigdy nie uważałam jej za atrakcję turystyczną. Krowa jaka jest, każdy widzi. Czyżby japońskie krowy były bardziej pociągające od polskich? Pojechałam tam z Kioto razem z moim japońskim przyjacielem, który miał coś do załatwienia w pobliskim miasteczku. Rozumiałam, że była to reakcja na moją prośbę, abym mogła zobaczyć fragment prawdziwej japońskiej natury.

Już sama podróż koleją była fascynująca. Hiruzen leży na zachodnim wybrzeżu Honsiu, zatem jadąc z Kioto trzeba było przeciąć tę górzystą, jak cała Japonia, wyspę ze wschodu na zachód. Pociąg z determinacją atakował strome, gęsto zalesione góry, które w miarę oddalania się od Kioto, coraz liczniej i bardziej stanowczo stawały mu na drodze, Wkrótce podróż stała się czymś w rodzaju nurkowania w tunelach, a każde wynurzenie było nową niespodzianką: a to głęboki wąwóz z rwącą, górską rzeką, a to żółte o tej porze roku pola ryżowe, a to znów wielka cementownia, a potem ciemny, gęsty las, cmentarzyk na półce skalnej lub „zadrutowana” ze szczętem miejscowość. W końcu przy kolejnej odsłonie pojawiła się potężna góra, wyższa od innych i w partii szczytowej niezalesiona. „Daisen, Daisen!” – pasażerowie nabożnym szeptem wymieniali tę najwidoczniej ogromnie ważną informację. („Babia, Babia!” podobny szept podziwu można usłyszeć gdzieś w Zawoi czy na Orawie) Daisen po japońsku znaczy wielka góra. Jest to jednocześnie imię własne kilku gór w Japonii - tak przynajmniej wynikało z moich internetowych poszukiwań.

Daisen – święta góra  w prefekturze Tottori  na Honsiu

Gdy rozejrzałam się po wagonie, zauważyłam, że moja obecność zwiększała owo poruszenie wywołane widokiem góry Daisen. Byłam prawdopodobnie jedyną białą kobietą nie tylko w tym pociągu, lecz w całej prefekturze Tottori. Zapewne zdaniem pasażerów koniecznie powinnam wiedzieć, że oto właśnie mam zaszczyt widzieć ich wielką, wspaniałą górę Daisen. Gesty i znaczące spojrzenia miały kierować moją uwagę na jej majestatyczną sylwetę. Potwierdzałam w podobny, niemy sposób, że widzę i doceniam i wówczas na twarzach Japończyków malował się spokój i zadowolenie. „Na szczęście ta obca kobieta wie, co dobre, a jeśli nie wie to przynajmniej została skutecznie pouczona.”

Góra Daisen ukazywała się jeszcze kilka razy i to w różnych ujęciach. Była świetnie widoczna również z placu przed małą stacyjką, gdzie wysiedliśmy z pociągu. Wprawdzie widok ten był poprzecinany siecią kabli i drutów, ale w tym kraju to norma, do której trzeba po prostu przywyknąć.

Autobusik hotelowy zabrał nas z placu przed stacją. Nas to znaczy nas dwoje oraz małżeństwo Japończyków w starszym wieku. W drodze pani traktowała mnie jak znajomą, do czego zapewne upoważniała ją wymiana uśmiechów podczas adorowania góry Daisen. Znajomość ta miała trwać jeszcze cały dzień, lecz od początku do końca była mimiczna, bo pani nie znała angielskiego. Zostałam po raz setny przedstawiona przez mojego towarzysza, że jestem z Pōrando (akcent na „o”), co jak zwykle zostało przyjęte z wielkim uznaniem – prawdopodobnie równie wielkim, jak wówczas, gdybym była z jakiegokolwiek innego kraju. Tak to jest z tymi Japończykami. Wszechogarniająca uprzejmość pokrywa równą warstwą wszystkie, zapewne różnorodne emocje i tym samym uniemożliwia odczytanie tych prawdziwych. Wielokrotnie powtarzane stwierdzenie, że Japończycy nie pokazują swoich emocji nie jest do końca prawdziwe. Pokazują, ale na ogół jedną, stale tę samą. Jaśnieją wręcz uprzejmością i zachwytem, że mają z tobą do czynienia, wydają też, niejednokrotnie chórem, dźwięk – przeciągłe aaaaaaaaaaaaaa na wdechu – oznaczające zaskoczenie i zachwyt. Jest to zasadniczo dość przyjemne, ale tylko dopóki nie zorientujesz się, że jest to zasłona przykrywająca prawdziwe reakcje. Dość podobny dźwięk bywa także rodzajem rozbiegu przed wygłoszeniem jakiejś riposty, tak jakby ktoś najpierw się dziwił, potem zbierał myśli i w końcu dawał odpowiedź.

Autobusik piął się po karkołomnych serpentynach, co przyprawiało mnie o krótkie napady paniki i leciutkie mdłości. Panika brała się stąd, że siedziałam w pierwszym rzędzie dla pasażerów po prawej stronie i gdy patrzyłam w stronę fotela kierowcy, okazywało się, że go tam nie ma. ”Jezus, Maria, jedziemy bez kierowcy!” W Japonii jeździ się lewą stroną, więc kierowcy siedzą po prawej.  Oczywiście w naszym autobusiku był kierowca, ale z mojego fotela zupełnie niewidoczny. Zasłaniało go wysokie oparcie przypominające kształtem sylwetkę zakonnicy. Wszystko, zatem było w normie, ale tego nie chciała przyjąć do wiadomości moja podświadomość. Co gorsza zakonnica na drodze to coś w rodzaju czarnego kota, a na serpentynach zwykle robi mi się niedobrze. Nie byłam, więc zachwycona, ale prowadząc mimiczny dialog z nadzwyczaj „rozmowną” Japonką musiałam się stale uśmiechać i to po japońsku czyli bardzo bardzo uprzejmie.

Okolica stawała się coraz bardziej górzysta i pusta. Wielkie, wspaniałe, zalesione góry nacierały zewsząd. Nareszcie skończyły się serpentyny, więc mogłam zachwycać się do woli. „Wreszcie zobaczę kawałek prawdziwej japońskiej natury!” Tego chciałam i to niebawem miało się ziścić.

Wesołe miasteczko wśród gór

„Dojeżdżamy do hotelu” oznajmił mój towarzysz i wówczas zobaczyłam coś, co pozornie przeczyło logice - gigantyczne, czerwone koło rodem wprost z lunaparku – typ urządzenia rozrywkowego znany z wiedeńskiego Prateru i znad Tamizy w Londynie. Wielkie, czerwone koło z równie czerwonymi wagonikami przecinało bez skrępowania sylwetę wspaniałych japońskich gór. Niebawem ukazał się dalszy ciąg tego wesołego miasteczka – kolorowe apogeum kiczu – absolutne zaprzeczenie szacunku do natury. Disneyland w dzikiej, górskiej dolinie. Zadziwiające!

Hotel, w którym mieliśmy zamieszkać, miał elegancką, minimalistyczną sylwetę. dobrze dopasowaną do zarysu gór. Jak wiele innych japońskich budowli, przywodził mi na myśl rysunki i wizualizacje projektowe wykonywane przez ambitnych architektów i............. moich studentów. Jego wnętrze różniło się od hoteli wielkomiejskich jedynie wielkością pokoi – były znacznie większe i miały duże, otwieralne okna skierowane na panoramę gór.

Po zameldowaniu poszliśmy na spacer. Była to jedna z kilku pętli polecanych przez hotel, jako piesze trasy spacerowe. Szliśmy po wygodnej drodze kołowej lub starannie urządzonej ścieżce. Wszelkie gąszcza, w które można by ewentualnie wejść ścieżką mniej komfortową, mój towarzysz starannie omijał.

 

Krajobraz Hiruzen z góra Daisen w tle

 Łatwo było zauważyć, że rejon, w którym byliśmy w jakiś tajemniczy sposób łączy się z krowami. Już w lobby hotelowym zauważyłam rozliczne wizerunki krów: rysunki, maskotki, zdjęcia. Na drodze okazało się, że wizerunek krowy zdobi żeliwne pokrywy studzienek kanalizacyjnych. Każde miasto w Japonii ma swój wzór takiej studzienki, który przedstawia zwykle jakąś lokalną specjalność. Tu w Hiruzen tą specjalnością najwidoczniej były krowy. Kolejny egzemplarz, tym razem wyjątkowo paskudny stał przed małym skupiskiem sklepów - plastikowa lub betonowa figura krowy, pomalowana lakierem w krowim kolorze. Miała naturalne rozmiary i miała być naturalistyczna, ale w istocie była nieudolnie ulepioną bryłą krowopodobną. Żadnej żywej krowy w zasięgu wzroku nie było, natomiast to, co ewentualnie mogło być pastwiskiem porządnie zaorano. Tu w południowej części Honsiu pod koniec września wszystko wkoło było zielone, tylko pastwiska nie.

Jedyna 3 krowy, jakie widziałam w Hiruzen

Krowy żyją i są karmione w oborach. Może tylko w sezonie urlopowym wypuszczają je na zewnątrz, aby stanowiły atrakcję turystyczną? Dają bardzo dobre mleko, z którego produkowane są  sery pod nazwami: Gouda, Roquefort, Ementaler itp. Białych serów Japończycy nie jedzą.

Trasa spaceru zawiodła nas do wesołego miasteczka. Było zamknięte, ale niektóre urządzenia były czynne i strasznie hałasowały. Dawało to wyobrażenie o koszmarnym „krajobrazie dźwiękowym” tego miejsca w czasie pełnego funkcjonowania. Wygląd tego miejsca był równie okropny. Mimo, że nie weszliśmy do środka, mogliśmy „docenić” bajecznie kolorowe, mauretańskie kopuły czegoś w rodzaju karuzeli, jaskrawo żółtą trasę kolejki górskiej, w krzakach rozstawione były naturalnej wielkości figury zebro-, hipopotamo- i żyrafopodobne. Nad wszystkim górowało wcześniej opisane czerwone koło. Nie zmyślam – tak rzeczywiście było.

Wróciłam do hotelu zdumiona i zniesmaczona, a po kolacji miałam znów ochotę na spacer. Niebo było gwieździste, powietrze chłodne i czyste. Mojemu Japończykowi nie spodobał się ten pomysł. „Nie da się, bo droga nie jest oświetlona.” Postanowiłam iść sama, więc postraszył mnie małpami, czyhającymi w leśnych ostępach na turystkę z Pōrando. Nie dałam się przestraszyć, więc poszerzył asortyment strachów o dziki, tygrysy i inne bestie. Pomyślałam, że zapewne są z gipsu podobnie jak wszystkie dotychczas widziane w Hiruzen zwierzęta. Do dziś nie wiem, czy to były strachy na lachy, czy rzeczywiście spacer był ryzykowny.

Na drodze było jasno od świateł padających z okien budynków. Najjaśniej świecił automat do sprzedaży zimnych napojów, dokładnie taki sam, jak wszystkie inne stojące w Japonii na każdym kroku. Prawdą jest, że żywego ducha w okolicy nie było, choć hotel był pełen turystów. Zapewne podziwiali naturę przez szybę grzejąc się w gorącym hotelowym onsenie.

Obudziłam się przed świtem. To, co zobaczyłam za oknem było porywająco piękne. Czarno-biała grafika – stożkowate szczytu gór wynurzały się z mgły zalegającej przy ziemi i tak gęstej, że żaden fragment terenu nie był widoczny. Absolutna synteza krajobrazu. Widok zmieniał się z każdą minutą. Najpierw misterna sylweta z dachów i drzew przebiła się przez mgłę, dodając trzecią formę do tamtej syntezy. Potem na niebie pojawiły się chmury, najpierw szaro-białe, potem lekko zarumienione od strony, po której miało pojawić się słońce. Sylwety zwolna nabierały koloru, aż wreszcie słońce wyskoczyło zza horyzontu, małe, jaskrawo pomarańczowe, ale z niewyraźnym zarysem rozmytym przez mgłę.  Im było większe i wyżej nad horyzontem, tym bardziej obraz stawał się zwyczajny, kolorowy i szczegółowy.

 Wschód słońca - widok symboliczny

Tak skończył się spektakl przyrody, w którym tkwi coś w istotny sposób japońskiego. Oto bogini słońca Amaterasu jedna z kluczowych postaci mitu o powstaniu Japonii wychodzi po drabinie łączącej ziemię z niebem. Oto czerwone słońce - pierwowzór flagi kraju, który w rodzimym języku zwie się właśnie Krajem Wschodzącego Słońca (Nihón albo Nippón). Po takim spektaklu, japońskie symbole i mity stają się bardziej przekonywające, bardziej realne.

Stałam urzeczona zastanawiając się, czy ktoś oprócz mnie ogląda to szczególne widowisko. Niebawem zobaczyłam parę spacerowiczów, którzy najwyraźniej wyszli podziwiać wschód słońca.

Po śniadaniu znów sama wyrwałam się na spacer w stronę, która budziła nadzieję na zobaczenie natury nieprzygotowanej na obecność turystów. Zobaczyłam dość przeciętne domy, każdy inny, a za nimi pola i łąki z roślinnością, która wydała mi się naturalna. Wysokie trawy powiewające pióropuszami w perłowym kolorze, zioła i drobne kwiatki, a wśród nich znane z polskich, wiejskich ogródków kosmosy. Potem dowiedziałam się, że w Japonii mają identyczną nazwę. Powietrze było przepełnione głosami natury; ptaki, owady, cykady. Wypatrywałam, czy nie zobaczę jakiegoś czworonoga na wolności. Ostatnio, mieszkając w Kioto widywałam psy odziane w modne wdzianka, falbanki i koronki. Wreszcie doczekałam się. Łasiczka na mój widok czmychnęła za załom muru. Czekałam, w nadziei, że pokaże się znowu. Było to urocze i ciekawe zwierzątko, więc wychodziło kilka razy, żeby mnie zobaczyć, aż w końcu zniknęło w wysokich chaszczach za bramą.

Kosmosy i lilie pajęcze

Następnego dnia poszliśmy do restauracji spróbować serów i wina.

Winiarnia w Hiruzen

Zamówiliśmy lampkę wybranego gatunku wina i porcję sera. To, co dostaliśmy było znów do bólu japońskie. Porcja sera miała wielkość dwu paznokci, za to podana była na maleńkim tekturowym talerzyku tak pięknym, że oba talerzyki zabrałam do Polski. Majstersztyk designu – bardzo prosty, ale z pomysłowym wygięciem ułatwiającym podnoszenie. Takie rzeczy powalają mnie na kolana - proste, komfortowe, wysmakowane. Dlaczego ci sami Japończycy i te same Japonki budują te straszne Disneylandy, obwieszają wszystko koszmarnymi, różowymi wisiorkami, a do psich uszu przyczepiają kolorowe kolczyki?

Papierowa tacka  - japoński design

Estetyka współczesnej Japonii pozostaje dla mnie tajemnicą. Jest zestawem jaskrawych sprzeczności, podobnie jak stosunek Japończyków do natury. Ogrody japońskie są niedościgłym wzorem wysmakowanej kompozycji przestrzennej, a jednocześnie przeciętna japońska ulica jest przykładem chaosu i bylejakości. Szacunek do natury ma także swe zadziwiające postacie: bonsai, ikebana, karkołomnie kształtowane drzewa w ogrodach, podziwianie natury z daleka i przez szybę. Wiele o tym napisano, wiele o tym czytałam. Nadal jednak nie rozumiem i wątpię, czy kiedykolwiek to nastąpi.

Wycieczka do Hiruzen utwierdziła mnie w przekonaniu, które wyrobiłam sobie już wcześniej. Gdyby Japończyk chciał na leśnej polanie zapalić ognisko, zapewne zacząłby się rozglądać za specjalnym guzikiem do zapalania ognisk, wyposażonym w precyzyjną instrukcję, jak się to robi. Nie jestem pewna czy takiego guzika gdzieś rzeczywiście nie ma.

 

wtorek, 12 marca 2024

Niezamierzone skutki picia sake


Do miasta Kurashiki jechałam wiedząc tylko jedno – że tak się to miejsce nazywa. Zaskakiwanie było specjalnością Hiroshiego - powiedział mi jeszcze, że mam wziąć pendriva ze swoim wykładami i prezenty.

W Japonii panuje obyczaj dawania prezentów przy każdej okazji prywatnej i służbowej. Nie są to prezenty duże, ale obowiązkowe. Także w tym zakresie różnimy się nie tylko częstotliwością obdarowywania, ale także normami, co wypada dawać, a czego nie. Pamiętam, że dostałam raz składaną szczoteczkę do włosów, a raz torebkę z zupą (?) w proszku. Często prezentem takim jest furoshiki niewielki kawałek materiału, na ogół wzorzysty, wielkości apaszki. W taką chustkę pakuje się prezenty w ozdobny i praktyczny sposób, ale sama chusta może być także prezentem, podobnie jak arkusze ozdobnego papieru do origami. Przyjeżdżając do Polski Hiroshi miał spory zapas takich chusteczek i arkusików. Niekiedy japońskie prezenty budzą nasze zdziwienie, ale sam obyczaj jest zasadniczo bardzo miły.

Przykładowe prezenty: papiery do origami i furoshiki

Do miasta Kurashiki (Nie wiem jak odmieniać te nazwę. Po japońsku wymawia się ją jako Kuraśki, więc może „do Kurasiek”) jechałam z Hiroshim i jego przyjacielem z czasów dziennikarskich. Był on jednym z dyrektorów lokalnej telewizji tego miasta. Jechaliśmy wyjątkowo nie pociągiem, lecz samochodem. Po drodze dowiedziałam się o aktualnej sensacji. Otóż burmistrzem została kobieta, świetnie wykształcona na amerykańskich uniwersytetach, młoda, piękna, ale kobieta, co w warunkach japońskich było zdarzeniem nadzwyczajnym. Miałam być jej gościem oficjalnym – także kobieta. Szkoda, że nie byłam wcześniej uprzedzona o tej roli.

Było oficjalne powitanie, wymiana prezentów (dostałam komplet szklanek z lokalnej wytwórni, a podarowałam małe kopie arrasów wawelskich), zwyczajowe pytania: Jak podobają mi się Kurashiki i ogółem Japonia. Rytualna odpowiedź brzmi, że bardzo, więc podobały mi się bardzo. Zdobyłam się ponadto na szczegółową specyfikację, co mianowicie podoba mi się bardzo. Potem miałam wykład o odbudowie Starówki warszawskiej dla urzędników i radnych miejskich, tłumaczony na japoński przez pewnego Irlandczyka zamieszkałego w Kurashikach.

Wizyta u pani burmistrz miasta Kurashiki 

Wszystko to filmowała lokalna telewizja, która ponadto przeprowadziła ze mną krótki wywiad. Wizyta w magistracie była pierwszym punktem pobytu w tym mieście, więc moja wiedza o nim była minimalna. Ratunkowo zastosowałam japońską zasadę: mówić to, czego się spodziewają, czyli że w Kuraśkach jest super. Może zresztą jest. Później miałam się przekonać, że mają tam coś rzeczywiście wspaniałego i pięknego – nie może się nie podobać. Myślę o wielkim moście Seto Ohashi. Ma on ok. 13 km długości i łączy wyspy Honsiu i Shikoku wspierając się po drodze na łańcuchu mniejszych wysp i wysepek. Widok z przyczółka na obrzeżu Kurashik był wspaniały. W trakcie kolejnego pobytu w Japonii miałam okazję jechać tym mostem shinkansenem - przeżycie fantastyczne!

Most Seto Ohashi z Honsiu na Shikoku

Oficjalną wizytę w magistracie po paru godzinach oglądałam w telewizji. Miałam wrażenie, że chyba śnię. Co ja tu robię? Skąd się tu wzięłam? W takich momentach przypomina mi się mój stan ducha sprzed 20 lat, kiedy to wychodziłam ze szpitala po ciężkim zawale serca. Moje perspektywy życiowe były wówczas bardzo kiepskie zresztą nie tylko ze względu na zdrowie. Trudno mi było wyobrazić sobie przyszłość w jasnych barwach. Gdyby mi wówczas ktoś powiedział, o mojej wizycie w Kurashikach albo na wulkanie Aso, uważałabym, że po prostu upadł na głowę.

Takie myśli nachodziły mnie dość często w Japonii, ale to, co zdarzyło się na zakończenie tego dnia, było chyba punktem pierwszym w rankingu zdarzeń niespodziewanych.  Otóż wieczorem zostaliśmy zaproszeni na kolację fundowaną przez władze miasta. Mieli być na niej urzędnicy, niestety bez pani burmistrz – ogółem 10 osób. W tym gronie byłam jedyną kobietą.

Kolacja odbywała się w restauracji, w osobnej, dość ciemnej salce. Mimo, że wystrój był zasadniczo tradycyjny, wielki drewniany stół miał europejską wysokość i siedzieliśmy na normalnych krzesłach. Z menu tego przyjęcia nie zapamiętałam niczego, oprócz sake. Nie była szczególnie dobra. Co to, to nie, ale odegrała ważną rolę w tym wydarzeniu, jako doskonały środek ułatwiający komunikacje międzyludzką.

Sake ( )to alkohol z ryżu, słaby jak wino - przeważnie wytrawny. To, co najbardziej zniechęca Europejczyka przyzwyczajonego do zimnych alkoholi podawanych w szkle, to fakt, że pije się ją zwykle na ciepło w grubych ceramicznych czarkach. Większe ilości sake przechowuje się w taru (たる) - cedrowych beczółkach owiniętych tkaniną z naturalnego włókna lub ryżowymi liśćmi, z napisami i dekoracjami tak, jak na naszych etykietach. Dziś to wszystko zastępuje plastik udający tamte tradycyjne formy. Mniejsze ilości sprzedaje się w butelkach. Do polski przywiozłam jako prezenty sake w małych słoikach podobnych do naszych na dżem lub majonez. Na stół sake wędruje w takkuri (徳利) czyli ceramicznych karafkach o wielkości mieszczącej porcję dla jednego biesiadnika.

Muzeum sake w mieście Yonezawa

Serwowanie sake wprost z beczki 

Sake odgrywa też ważną rolę przy różnych ceremoniach, w tym także religijnych. W ogrodach wielkiej świątyni Meiji w Tokio można zobaczyć imponujący regał beczółek z sake, które jej producenci ofiarowują świątyni w darze.

 

Beczki święconej sake w ogrodzie świątyni Meiji w Tokio 

Na naszym przyjęciu w Kurashikach, sake pojawiła się w postaci białych, porcelanowych butelek takkuri. W miejsca kieliszków były porcelanowe, białe czareczki. Początkowo nie wiedziałam, co to jest. Po wypiciu pierwszego łyku też nie byłam pewna – ciepłe, smak dziwny, trochę nijaki. Poza tym nie wiedziałam, że to kobiety nalewają u nich alkohol i że opróżniona do połowy czarka to znak, że trzeba nalać. Nie nalewałam zatem nikomu, a panowie przyjęli to ze zrozumieniem i nalewali gorliwie i sobie i mnie.

Tak podaje się sake

Trzeba powiedzieć, że wszyscy Japończycy (no, może z jednym wyjątkiem), z którymi biesiadowałam w Japonii i w Polsce, pilnowali się bardzo, aby się nie upić. Nie jest to dla nich łatwe, bo upijają się szybciej niż my. Po alkoholu są, podobnie jak my, wyluzowani i rubaszni, co jednak wydaje się bardziej uderzające, bo normalnie są spięci i „nakrochmaleni”. Przy naszym stole w Kuraśkach z każdą wypitą czarką sake było weselej i luźniej do tego stopnia, że zaczęliśmy się niebezpiecznie zbliżać do ideału „Polak, Japończyk dwa bratanki”. Co dziwniejsze to ja byłam też bratankiem - wcale nie bratanicą w roli usłużnej kelnerki, lecz równoprawnym uczestnikiem dyskusji – więcej - byłam centrum i duszą towarzystwa.

Rozmowa zaczęła się od spraw profesjonalnych. Panowie prześcigali się w opowiadaniach, jakie są ambicje miasta Kurashiki, co robią, aby miasto było piękniejsze. Pokazywali mi plany, publikacje i rysunki – część z nich dostałam w prezencie. Wyglądało na to, że rzeczywiście wykonują swoją robotę z przekonaniem i zapałem. Ja opowiadałam im o Krakowie, co robię, co projektuję, czego uczę.

Oczywiście odbyła się wymiana wizytówek i próby przeczytania mojego nazwiska.  Dla Japończyków znających alfabet łaciński, ale poprzez znajomość angielskiego, przeczytanie mojego nazwiska jest czymś niewykonalnym. Połączenie „w” i „ł” jest nie do przyjęcia. „W” czytają z angielska jako „ł”, a „ł” próbują interpretować jako „l”, ale na japońską modłę zamieniają go na „r”. Jak już pokonają jakoś tę barierę, pojawia się druga zasadzka „wsk”, czyli trzy spółgłoski razem, z tym cholernym angielskim „dablju”. Hiroshi na wszelki wypadek mówił o mnie Kristina (Krystyna nie przeszło), a jak trzeba Professor. Nazwiska mojego się nie imał. Tam w Kurashikach pojawiło się jednak niespodziewane ułatwienie. Jeden z panów z załogi magistratu, któremu nie dałam jeszcze wizytówki, zapytał jak się nazywam. Powiedziałam tak jak wymawia się zwykle, czyli bez tego drugiego „w” – Pawłoska. A on natychmiast powtórzył i to bardzo prawidłowo. Po prostu trzeba było mówić, a nie kazać im czytać. Poprosiłam go żeby zapisał to japońskimi literami i dzięki temu już podczas drugiego pobytu w Japonii miałam specjalne wizytówki na tamtejsze potrzeby z imieniem i nazwiskiem wypisanym kataganą.

M0ja japońska wizytówka

Z tematów profesjonalnych nasza rozmowa przesunęła się na tematy wszystkie inne. Wielkie wrażenie zrobił na nich karkołomny skrót historii Polski (po ichniemu Pōrando, z akcentem na pierwsze ‘’o”) ze szczególnym uwzględnieniem „przesuwania” naszego kraju po mapie. Dla wyspiarzy, którzy nie zaznali nigdy żadnej obcej okupacji oprócz amerykańskiej, po II wojnie światowej, było to trudne do zrozumienia. Samo pojęcie oczywiście znają, ale konsekwencji społecznych i kulturowych absolutnie nie, zwłaszcza, że oni tych swoich amerykańskich okupantów pokochali miłością wielką i do dziś ze wszystkich sił usiłują ich naśladować. Pamiętam, że na odwrocie jakiegoś planu Kurashik wyrysowałam im mapę pogranicza Polski i Rosji w celu pokazania kolejnych historycznych przebiegów granic, (z uwzględnieniem „od morza do morza” oczywiście).  Jak pamiętam tłumaczyłam im także źródłosłów nazwy Ukraina, jako ziemi na pograniczu – u kraja.

W pewnym momencie Hiroshi zapytał, dlaczego mówimy „powstanie” (uprising), a nie po prostu „zamieszki” (riot). Zawrzałam - zupełnie nie rozumieją, co to jest okupacja i niewola. Trzeba im zatem wytłumaczyć. Tym sposobem przeszliśmy na temat kto, kogo w Europie nie lubi i dlaczego. To zmusiło mnie do narysowania reszty mapy Europy i to w kilku wersjach historycznych. Gdy doszłam do współczesnych Bałkanów, mimo doskonałego humoru i nagle powiększonych kompetencji językowych (sake), postanowiłam dać spokój, zwłaszcza, że jeden z panów wszystko skrzętnie notował. Przypuszczam, że także na skutek ciepławego płynu ze spleśniałego ryżu (to sake) przyszło mi do głowy, że może to tajna policja, a w ogóle Hiroshi to szpieg. Japońska tajna policja notująca coś jawnie w małym notesiku, to był rzeczywiście koncept całkiem idiotyczny, ale czego się nie robi po alkoholu. Sorry!

Tak czy inaczej zeszło na charaktery narodowe Europejczyków w kontekście, kto jak się bawi, co i ile pije, co i jak potem śpiewa.  Gdy powiedziałam, że Polacy nie kochają Rosjan, ale kochają ich melodie, zapragnęli, abym zademonstrowała te ostatnie. Ponieważ się opierałam, dla zachęty chórem zaśpiewali Szła dzieweczka do laseczka z japońskimi słowami. Tę melodię znają wszyscy Japończycy, bo znajduje się w ich elementarzu, jako przykład piosenki z Pōrando. Podobno jest to konsekwencja występów Mazowsza w Kraju Kwitnącej Wiśni. Cóż było robić, zademonstrowałam Albośmy to jacy, tacy (przykład polski), Swariła moja maty (ukraiński) i Nie ujezżaj ty moj gałubczik (rosyjski).  Potem śpiewaliśmy na zmianę i razem fragmenty utworów Chopina. Z piosenek japońskich umiałam zanucić Sakura. Byli zachwyceni. (sake)

No tak, ja wiem co myślicie. Przypuszczenie, że przesadzamy przychodziło mi owszem do głowy, ale przelotnie. Gdy przyszło kolejny raz i nie chciało odejść, postanowiłam zaproponować odwrót. Panowie byli rozochoceni bardziej niż ja, ale w końcu przystali na moją propozycję. Ten, który notował, chyba kierownik wydziału architektury i urbanistyki urzędu miasta, pożegnał się ze mną w sposób niebywale zaskakujący. Klęknął przede mną i powiedział, że mnie kocha – I love you! Nie do wiary, ale tak właśnie było – tak powiedział. Hiroshi usiłował protestować, nie zgodził się też ze stwierdzeniem, że Kraków jest najładniejszym miastem w Europie, co na fali ogólnego entuzjazmu ogłosił jeden z uczestników biesiady.

Mam takie zdjęcie na tle bramy do owej restauracji. Stoi tam 9 ciemnoskórych Japończyków w czarnych garniturach i w środku jedna siwa pani z Pōrando ,. Wcale nie widać, że jesteśmy zdrowo zawiani.


Magistrat miasta Kurashiki, Hiroshi i ja

Co prawda sake nie jest dobra w smaku, ale jej skutki, jak widać tak. Szczególnie dobrze działa, gdy nasza znajomość języka obcego wydaje nam się zbyt skromna do podejmowania bardziej skomplikowanych tematów. Prawdziwie dobry w smaku japoński alkohol to wino śliwkowe umeshi, ale jego dodatkowych zalet nie wypróbowałam.

                                                       乾杯 Kampai! Cheers! Na zdrowie!



 

 

 

czwartek, 7 marca 2024

Gesty ważniejsze od słów

 


Ktokolwiek, chociaż na chwilę zetknął się z problematyką komunikacji interpersonalnej wie, że znaczenie mowy ciała w porozumiewaniu się ludzi między sobą jest większe niż na ogół sądzimy. Jest takie znane twierdzenie antropologa Alberta Mehrabiana mówiące, że 7% informacji przekazują słowa, 38% - brzmienie głosu, a aż 55% - zachowania niewerbalne zwane mową ciała. Trudno uwierzyć, zresztą jest to wielkie uproszczenie tej bogatej w niuanse sprawy. Zawsze powątpiewałam czy rzeczywiście tak znaczącą rolę odgrywają gesty i miny, ale pobyt w Japonii przekonał mnie, że nie miałam racji – rzeczywiście mowa ciała bardzo dużo może.

Podstawowa wątpliwość, jaką można mieć w stosunku do wyżej wspomnianych tez to fakt, iż jest to zbyt daleko idące uogólnienie. Przecież każdy akt komunikacji jest inny. Zależy od wielu rozmaitych uwarunkowań. Jednym z nich są różnice w obyczajowości tych, którzy się porozumiewają. Między Polakami a Japończykami te różnice są ogromne. Dlatego wydawałoby się, że przy porozumiewaniu się tych dwu nacji trudno będzie korzystać z mowy ciała. Odnoszę wrażenie, że u Japończyków mowa ciała jest znacznie bardziej skonwencjonalizowana niż u nas. Poza tym całkiem gdzie indziej zarysowane są granice między tym, co wypada, a czego nie wypada robić. Nasze gesty tam często znaczą co innego, lud są wręcz zakazane, np. witanie się „na niedźwiedzia” – wykluczone. Niemal wszystko począwszy od „dzień dobry,” a skończywszy na ”do widzenia” jest inne. A jednak zdarzyły mi się sytuacje dowodzące potęgi tego środka wyrazu, jakim jest właśnie mowa ciała.

Zdarzenie to miało miejsce przed zamkniętą bramą prowadzącą do ogrodów willi cesarskiej Katsura w Kioto
 
Tam poznałam najzupełniej przypadkowo grupę przemiłych pań w moim, więc raczej podeszłym wieku. Były ubrane zwyczajnie oprócz jednej, która z wielkim i bardzo japońskim wdziękiem nosiła pastelowe kimono czy może jukatę (skromniejsza forma kimona). W Japonii takie tradycyjne ubranie na ulicy spotyka się dość często. Została mi po niej urocza pamiątka – maleńki, papierowo-bambusowy wachlarzyk, zdobiony kolorowym malunkiem. Na ostro pomarańczowym tle widnieją dwie fioletowe krowy z niebieskimi nosami i raciczkami, ubrane w barwne czapraki.

Japońska kultura i obyczajowość uwielbia symbole – niemal wszystko oprócz podstawowego, ma też znaczenie symboliczne. Zatem te krowy także muszą coś znaczyć. Naszukałam się tego wyjaśnienia, oj naszukałam, ale już wiem, że…

Nie jest to wyobrażenie żywej krowy, ale zabawki, w której głowa zwierzęcia osadzona jest luźno w korpusie i kiwa się przy każdym najlżejszym ruchu. Podobne figurki pieska przed laty były modne, jako ozdoba samochodu. Krowa taka nazywa się Akabeko (赤べこ) czyli „czerwona krowa”. Jest tradycyjną figurką z rejonu Aizu w prefekturze Fukushima i wzorowana jest na legendarnej czerwonej krowie, która miała pomagać regionowi w czasie różnych kataklizmów. W dzisiejszych czasach figurki służą do poprawiania nastroju i mają przynosić szczęście i zdrowie całemu domowi. Myślę, że moje krówki z wachlarza można ostatecznie uznać za buraczkowo czerwone i cieszyć się do woli z ich krowiej poczciwości. Z żalem można tylko stwierdzić, że czerwona krowa nie podołała swemu zadaniu w roku 2011, kiedy to Fukushima stała się miejscem tragicznego w skutkach tsunami.

W ramach internetowych poszukiwań znalazłam też podobną krowę we wzorzystym czapraku, ale nie czerwoną. Był to chiński symbol noworoczny, roku krowy 2021 . W ramach zbratania z kulturą zachodnią widziałam też takie krowy w czerwonej czapce św. Mikołaja i w kraciastym szaliczku. Czego to ludzie nie wymyślą?!

Wachlarzyk z krowami - zabawkami Akabeko

Ofiarodawczynię wachlarzyka z krowami i jej towarzyszki zobaczyłam z daleka podchodząc do bramy. Tworzyły „ćwierkającą”, kolorową grupkę (tak odbieram ożywioną rozmowę Japonek), czekającą, podobnie jak ja, na otwarcie.

Stałam chwilę sama - w podobnym wieku, ale obca i inna. Popatrywały na mnie z dziecinną ciekawością, więc skinęłam głową z uśmiechem. Natychmiast odkłoniły się, ale trochę głębiej i każda kilka razy, po czym podjęły próbę nawiązania kontaktu. Ta w kimonie, śnieżno białych skarpetkach (Jak oni to robią – ani śladu brudu!) i sandałach getta, wykazywała największą chęć kontaktu. Starając się zaspokoić ich ciekawość podeszłam i zaprezentowałam cały mój japoński repertuar powitalny. Umiałam powiedzieć po japońsku: dzień dobry, że nazywam się tak i tak, i że jestem z Polski. Dałam im moją wizytówkę z nazwiskiem napisanym kataganą, co wzbudziło gwałtowne „ćwierkanie” - pewnie wyraz uznania. Żadna z pań nie mówiła, ani nie rozumiała po angielsku, więc wszystko, co im potem powiedziałam, powodowało krótką dyskusję między nimi - pewnie domyślały się zespołowo, o czym mówię. Szansę stwarzały słowa japońskie zapożyczone z angielskiego, ale, żeby uczynić je zrozumiałymi musiałam je przerobić na modłę japońską. Wstawić samogłoski na koniec słowa i między spółgłoski, jeśli ich brakuje. Być może więc zrozumiały, że zajmuje się architekturą krajobrazu - w porę przypomniałam sobie, że trzeba ladscape przerobić na „landosekejpu”, czy coś w tym rodzaju. Jak one przekazały mi wiadomość, że pani w kimonie jest nauczycielką ceremonii picia herbaty, doprawdy nie wiem. Może dzięki temu, że znałam słowa ocha – oznaczające herbatę i matcha czyli tę zieloną sproszkowaną używaną przy ceremoniach. Tak czy inaczej zalała mnie fala ich życzliwości zakończona wręczeniem mi owego wachlarzyka z krowami. W odróżnieniu od niektórych męskich zachowań, ich przychylność wydawała mi się szczera. Inna sprawa, że ich zachowanie odpowiadało tradycyjnemu wizerunkowi Japonek w relacji do mężczyzn. Mimo wieku były takie uroczo dziecinne, jakby prosiły się o dominacje i opiekę mężczyzn.

Japonki z którymi porozumiałam się prawie bez słów

Ogólnie rzecz biorąc Japończycy oszczędnie używają gestów i jeszcze oszczędniej min. Myślę, że jest to sposób maskowania prywatnych emocji dobrze wychowanego Japończyka. Zupełnie inny bywa stosunek do gestu używanego jako narzędzie do wykonania jakiegoś zadania. Tu Japończycy się nie oszczędzają. Usłużny uśmiech z „tysiącami” ukłonów to sposób na zjednanie klienta. Z naszego punktu widzenia możemy uznać to za przesadę i nieszczerość, ale dobrze byłoby, aby polscy sprzedawcy nauczyli się choć trochę tego przesadzania. Podobną, jak sprzedawcy gorliwością charakteryzują się ludzie zatrudnieni do pokazywania drogi. Jest to zajęcie, które rzadko uprawiane jest w Polsce, a zupełnie nigdy z taką gorliwością i uprzejmością. W Japonii jest ich wielu, zwłaszcza tam, gdzie dzieje się coś nadzwyczajnego, zmuszającego do zmiany rutynowych zachowań. Takich pokazywaczy zatrudnia się np. w związku z remontem ulicy. Japoński pracownik, a właściwie funkcjonariusz tej branży ubrany w hełm i jaskrawą kamizelkę wprost wychodzi z siebie, aby pokazać, gdzie masz jechać lub iść. Jest przy tym nadzwyczaj uprzejmy, wręcz całym sobą demonstruje jak bardzo mu zależy, żebyś bezpiecznie przemieszczała się we właściwym kierunku.

Między miejscem na uniwersytecie w Osace, gdzie byłam zatrudniona, a hotelem uczelnianym, gdzie mieszkałam, akurat wtedy remontowano ulice. W związku z tym trzeba było odrobinkę zboczyć z trasy. Nie było to zbyt skomplikowane, ani szczególnie niebezpieczne. Ulica nie była ruchliwa. Jednak w owym miejscu stał starszy, umundurowany, uzbrojony w świetlistą pałkę pan i wykonywał bardzo wymowne gesty pouczające jak iść. Odtwarzał tę zdumiewającą scenkę z ruchem dla każdej nadchodzącej czy nadjeżdżającej osoby - w stosunku do mnie 2 razy dziennie przez wszystkie dni owego remontu. Gdybym np. zmieniła zdanie, to nie odważyłabym się iść inną drogą, aby nie zrobić mu przykrości. U nas takich panów widuje się, gdy w związku z remontem ruchliwej drogi jeździ się tak zwanym wahadełkiem. Panowie posługują się oszczędnymi gestami, uprzejmi raczej nie bywają, dbają wyłącznie o kierowców, a pieszy niech radzi sobie sam.

Japoński pokazywacz - wzór uprzejmości i zaangażowania

Inny przykład zaangażowanej mowy ciała miałam okazję zaobserwować, gdy pewnego razu zgubiłam się na podziemnej, wielopoziomowej stacji metra, kolei i jeszcze nie wiadomo czego. Była to plątanina przejść, schodów, peronów, sklepów, restauracji – informacje japońsko i angielskojęzyczne pomieszane z reklamami. 

Podziemny poziom centrów komunikacyjo-handlowych

Nie mogłam się połapać w tej dżungli, więc poprosiłam o radę umundurowanego Japończyka – wyglądał na kolejarza. Pokazałam bilet. Natychmiast, z nadzwyczajną gorliwością przejął się misją pomagania obcej, białej pani. Jego znajomość angielskiego była chyba znikoma. Postanowił więc mnie zaprowadzić. Pokluczyliśmy trochę po korytarzach, aż uznał, że jest już blisko i wystarczy, że resztę drogi mi pokażę. Stanął, lekko popychając mnie do przodu, powtarzał „Right, right, righ” i gestem pełnym najlepszych intencji pokazywał w lewo. Zaufałam gestom, poszłam w lewo i trafiłam tam, gdzie chciałam.

Gesty ważniejsze od słów


środa, 6 marca 2024

Klif samobójców i inne atrakcje prefektury Fukui

 


 

Największą atrakcją turystyczną Prefektury Fukui leżącej na zachodnim brzegu wyspy Honsiu, jest klif samobójców Tōjinbō (東尋坊) i właśnie to miejsce było głównym celem naszej podróży. Wyruszyliśmy z Hiroshim mimo niepewnej pogody, ale na miejscu okazało się, że właśnie taka pogoda, najlepiej  harmonizuje z dramatyczną, czy nawet makabryczną specjalnością tego miejsca. Początkowo jechaliśmy pociągiem i wówczas udało mi się sfotografować dużą połać płaskiego terenu pokrytego zatopionymi o tej porze roku polami ryżowymi. Ten „powodziowy” krajobraz charakterystyczny dla Japonii, widywałam także w wielu innych miejscach, ale o tym napiszę osobno.

Pola ryżowe w prefekturze Fukui 

Pociągiem dojechaliśmy do  miasteczka Awara Onsen. Ma ono dwie turystyczne specjalności. Po pierwsze, jak sama nazwa wskazuje, słynie atrakcyjnymi onsenami czyli kąpielami w gorących źródłach, ale tej atrakcji wówczas nie udało mi się zakosztować. Po drugie tu przesiadają się z pociągu na autobus chętni do obejrzenia klifu. Tōjinbō to formacja skalna, która sięga w głąb Morza Japońskiego, atakując go niczym zbrojna szponami  łapa drapieżnika. Właśnie to miejsce chcieliśmy obejrzeć chcieliśmy obejrzeć.

Miejscowość tę zapamiętałam jeszcze z jednego powodu, który dedykuje tym wszystkim, którzy narzekają na nijakość i brak stylu polskich małych miasteczek. Nic to w porównaniu z prowincjonalnymi miasteczkami Japonii, a doskonałym przykładem tego zjawiska jest Awara Onsen. Niby wszystko czyste, zapewne technicznie sprawne i dostosowane do podstawowych potrzeb ludzkich, ale brzydkie, chaotyczne i nijakie do obrzydliwości. Zapewne jest to konsekwencja skrajnie liberalnej polityki gospodarowania przestrzenią, według zasady: każdy może budować co chce i gdzie chce, jeśli tylko ma kasę. (Stwierdzenie nieco przejaskrawione, ale na pewno coś w tym jest.) Dodam, że z tego sfotografowanego miejsca ruszają autobusy na klif Tōjinbō, więc jeśli miasto chciałoby zadbać o swój image w oczach turystów, to powinno bardziej postarać się o jakość tego miejsca.  

 


Awara Onsen przystanek autobusowy

 

Za oknem autobusu jadącego w stronę klifu krajobraz stawał się stopniowo coraz bardziej dramatyczny – sylwety sosen powykrzywiane i poszarpane wiatrem, zapach morza, czarne ptaki na niebie. Dramat narastał – byliśmy już blisko.

 

Burzliwe niebo w pobliżu klifu 

Mimo legendarnie brzydkiej pogody, Tōjinbō przyciąga turystów z kilku powodów. Zapewne pierwszy z nich to fascynacja samobójstwem. Wiadomo, że postrzeganie samobójstwa w japońskiej kulturze było i jest zupełnie inne niż u nas. Nie jest to czyn haniebny, czy wstydliwy, lecz akceptowany, a nawet podziwiany czy traktowany jako wręcz bohaterski. Klif Tōjinbō jest jakby stworzony po to, aby udramatyzować scenerię samobójstwa i w ten sposób podnosić rangę tego czynu. Dlatego tu podążali i podążają japońscy samobójcy, aby rzucić się ze skały w morze.

Wprawdzie współczesne władze Japonii walczą z tym aprobującym samobójstwo sposobem myślenia, ale walka z tradycją i to powiązaną z przekonaniami religijnymi, jak wiadomo, łatwa nie jest. Wciąż zdarzają się tu samobójstwa, zaś fascynacja tego typu zjawiskami ze strony obserwatorów czy gapiów wcale  mnie nie dziwi. Niestety jest to zjawisko powszechne w wielu krajach świata

 

Turyści obserwujący wyspę Oshima i oczekujący na wycieczkę stateczkiem 

Inny magnes to porywające piękno tego miejsca. Klify składające się z naturalnie ukształtowanych słupów kamiennych, np. bazaltowych znajdują się w kilku miejscach na świecie. Zawsze budzą pytanie, jak to się stało, że natura ukształtowała coś tak nieprawdopodobnego. W tym przypadku encyklopedie podają, że „skały klifów powstały pierwotnie 12–13 milionów lat temu w epoce miocenu w wyniku zmieszania magmy ze skałami osadowymi , tworząc  kolumny andezytu w kształcie pięciokątnym lub sześciokątnym, które zostały następnie zniszczone przez morze” (Wikipedia). To jest, rzecz jasna, tłumaczenie zrozumiałe dla geologów. Dla mnie jest to wynik walki tytanów: wulkanu i morza. Tak, czy inaczej jest to miejsce  niezwykłe i piękne.

 

Klif Tōjinbo

Mam nadzieję, że to nie samobójca

Kolejny powód przyjazdu turystów to spacer wzdłuż wybrzeża, podczas którego można obserwować najróżniejsze krajobrazowe skutki zmagania morza ze skałami, zobaczyć bujną, charakterystyczną dla tego miejsca roślinność. Można przekonać się, że procesy kształtujące ten krajobraz trwają nadal.  Słowem – znów jest pięknie i wymownie.

 

Ścieżka spacerowa wzdłuż klifu

 

Klif - ciąg dalszy

 Procesy trwają

Ścieżką tą można dojść do sąsiedniej miejscowości, z której piesza kładka prowadzi na maleńką wysepkę Oshima stanowiącą lokalny koniec świata.

Jest jednak jeszcze jedna atrakcja, która znacznie mniej mi się podoba, zwłaszcza, że umniejsza wartość wszystkich pozostałych. Otóż są tu stateczki wycieczkowe, którymi można opłynąć ów klif i obserwować go od strony morza. Pięknie, ładnie, sama bym chciała, ale na tych stateczkach zamontowane są głośniki dużej mocy, które nadają muzykę popularną w stylu disco. Basowe, mechaniczne, dudniące rytmy, prymitywna linia melodyczna, świdrujące ucho brzmienia, żałosna jakość, ale za to głośno, głośniej, najgłośniej, jak się da. Żeby to jeszcze była tradycyjna muzyka japońska o melancholijnym brzmieniu, albo po prostu żeby było ciszej. Nic podobnego, znów ostry atak kiczu na wszystko, co subtelniejsze. Niestety to powtarza się w Japonii często i wielu wydaniach.

 

Stateczek wycieczkowy – dobrze, że tego nie słyszycie

Tak to na Tōjinbō nie wykorzystaliśmy wszystkich atrakcji, ale i tak było warto.

 

 

Krótka podróż do Hiruzen, czyli natura po japońsku

  K rótka podróż do Hiruzen, czyli natura po japońsku   Hiruzen to niewielki region turystyczny – tak mały, że tej nazwy w tamtym okresi...