Do miasta Kurashiki jechałam wiedząc tylko jedno – że tak się to miejsce nazywa. Zaskakiwanie było specjalnością Hiroshiego - powiedział mi jeszcze, że mam wziąć pendriva ze swoim wykładami i prezenty.
W Japonii panuje obyczaj dawania prezentów przy każdej
okazji prywatnej i służbowej. Nie są to prezenty duże, ale obowiązkowe. Także w
tym zakresie różnimy się nie tylko częstotliwością obdarowywania, ale także
normami, co wypada dawać, a czego nie. Pamiętam, że dostałam raz składaną
szczoteczkę do włosów, a raz torebkę z zupą (?) w proszku. Często prezentem
takim jest furoshiki niewielki
kawałek materiału, na ogół wzorzysty, wielkości apaszki. W taką chustkę pakuje
się prezenty w ozdobny i praktyczny sposób, ale sama chusta może być także prezentem,
podobnie jak arkusze ozdobnego papieru do origami. Przyjeżdżając do Polski
Hiroshi miał spory zapas takich chusteczek i arkusików. Niekiedy japońskie prezenty
budzą nasze zdziwienie, ale sam obyczaj jest zasadniczo bardzo miły.
Do miasta Kurashiki (Nie wiem jak odmieniać te nazwę. Po
japońsku wymawia się ją jako Kuraśki, więc może „do Kurasiek”) jechałam z
Hiroshim i jego przyjacielem z czasów dziennikarskich. Był on jednym z
dyrektorów lokalnej telewizji tego miasta. Jechaliśmy wyjątkowo nie pociągiem,
lecz samochodem. Po drodze dowiedziałam się o aktualnej sensacji. Otóż
burmistrzem została kobieta, świetnie wykształcona na amerykańskich
uniwersytetach, młoda, piękna, ale kobieta, co w warunkach japońskich było
zdarzeniem nadzwyczajnym. Miałam być jej gościem oficjalnym – także kobieta.
Szkoda, że nie byłam wcześniej uprzedzona o tej roli.
Było oficjalne powitanie, wymiana prezentów (dostałam
komplet szklanek z lokalnej wytwórni, a podarowałam małe kopie arrasów
wawelskich), zwyczajowe pytania: Jak podobają mi się Kurashiki i ogółem
Japonia. Rytualna odpowiedź brzmi, że bardzo, więc podobały mi się bardzo.
Zdobyłam się ponadto na szczegółową specyfikację, co mianowicie podoba mi się
bardzo. Potem miałam wykład o odbudowie Starówki warszawskiej dla urzędników i
radnych miejskich, tłumaczony na japoński przez pewnego Irlandczyka
zamieszkałego w Kurashikach.
Wszystko to filmowała lokalna telewizja, która ponadto przeprowadziła ze mną krótki wywiad. Wizyta w magistracie była pierwszym punktem pobytu w tym mieście, więc moja wiedza o nim była minimalna. Ratunkowo zastosowałam japońską zasadę: mówić to, czego się spodziewają, czyli że w Kuraśkach jest super. Może zresztą jest. Później miałam się przekonać, że mają tam coś rzeczywiście wspaniałego i pięknego – nie może się nie podobać. Myślę o wielkim moście Seto Ohashi. Ma on ok. 13 km długości i łączy wyspy Honsiu i Shikoku wspierając się po drodze na łańcuchu mniejszych wysp i wysepek. Widok z przyczółka na obrzeżu Kurashik był wspaniały. W trakcie kolejnego pobytu w Japonii miałam okazję jechać tym mostem shinkansenem - przeżycie fantastyczne!
Oficjalną wizytę w magistracie po paru godzinach
oglądałam w telewizji. Miałam wrażenie, że chyba śnię. Co ja tu robię? Skąd się
tu wzięłam? W takich momentach przypomina mi się mój stan ducha sprzed 20 lat,
kiedy to wychodziłam ze szpitala po ciężkim zawale serca. Moje perspektywy
życiowe były wówczas bardzo kiepskie zresztą nie tylko ze względu na zdrowie. Trudno
mi było wyobrazić sobie przyszłość w jasnych barwach. Gdyby mi wówczas ktoś
powiedział, o mojej wizycie w Kurashikach albo na wulkanie Aso, uważałabym, że
po prostu upadł na głowę.
Takie myśli nachodziły mnie dość często w Japonii, ale
to, co zdarzyło się na zakończenie tego dnia, było chyba punktem pierwszym w
rankingu zdarzeń niespodziewanych. Otóż
wieczorem zostaliśmy zaproszeni na kolację fundowaną przez władze miasta. Mieli
być na niej urzędnicy, niestety bez pani burmistrz – ogółem 10 osób. W tym
gronie byłam jedyną kobietą.
Kolacja odbywała się w restauracji, w osobnej, dość
ciemnej salce. Mimo, że wystrój był zasadniczo tradycyjny, wielki drewniany
stół miał europejską wysokość i siedzieliśmy na normalnych krzesłach. Z menu tego przyjęcia nie zapamiętałam
niczego, oprócz sake. Nie była szczególnie dobra. Co to, to nie, ale odegrała
ważną rolę w tym wydarzeniu, jako doskonały środek ułatwiający komunikacje
międzyludzką.
Sake ( 酒)to alkohol z ryżu,
słaby jak wino - przeważnie wytrawny. To, co najbardziej zniechęca Europejczyka
przyzwyczajonego do zimnych alkoholi podawanych w szkle, to fakt, że pije się
ją zwykle na ciepło w grubych ceramicznych czarkach. Większe ilości sake
przechowuje się w taru (たる) - cedrowych beczółkach owiniętych tkaniną z naturalnego włókna lub
ryżowymi liśćmi, z napisami i dekoracjami tak, jak na naszych etykietach. Dziś
to wszystko zastępuje plastik udający tamte tradycyjne formy. Mniejsze ilości
sprzedaje się w butelkach. Do polski przywiozłam jako prezenty sake w małych
słoikach podobnych do naszych na dżem lub majonez. Na stół sake wędruje w takkuri (徳利) czyli ceramicznych karafkach o
wielkości mieszczącej porcję dla jednego biesiadnika.
Sake odgrywa też ważną rolę przy różnych ceremoniach, w
tym także religijnych. W ogrodach wielkiej świątyni Meiji w Tokio można
zobaczyć imponujący regał beczółek z sake, które jej producenci ofiarowują
świątyni w darze.
Na naszym przyjęciu w Kurashikach, sake pojawiła się w postaci białych, porcelanowych butelek takkuri. W miejsca kieliszków były porcelanowe, białe czareczki. Początkowo nie wiedziałam, co to jest. Po wypiciu pierwszego łyku też nie byłam pewna – ciepłe, smak dziwny, trochę nijaki. Poza tym nie wiedziałam, że to kobiety nalewają u nich alkohol i że opróżniona do połowy czarka to znak, że trzeba nalać. Nie nalewałam zatem nikomu, a panowie przyjęli to ze zrozumieniem i nalewali gorliwie i sobie i mnie.
Tak podaje się sake
Trzeba powiedzieć, że wszyscy Japończycy (no, może z
jednym wyjątkiem), z którymi biesiadowałam w Japonii i w Polsce, pilnowali się
bardzo, aby się nie upić. Nie jest to dla nich łatwe, bo upijają się szybciej
niż my. Po alkoholu są, podobnie jak my, wyluzowani i rubaszni, co jednak
wydaje się bardziej uderzające, bo normalnie są spięci i „nakrochmaleni”. Przy
naszym stole w Kuraśkach z każdą wypitą czarką sake było weselej i luźniej do
tego stopnia, że zaczęliśmy się niebezpiecznie zbliżać do ideału „Polak,
Japończyk dwa bratanki”. Co dziwniejsze to ja byłam też bratankiem - wcale nie
bratanicą w roli usłużnej kelnerki, lecz równoprawnym uczestnikiem dyskusji –
więcej - byłam centrum i duszą towarzystwa.
Rozmowa zaczęła się od spraw profesjonalnych. Panowie
prześcigali się w opowiadaniach, jakie są ambicje miasta Kurashiki, co robią,
aby miasto było piękniejsze. Pokazywali mi plany, publikacje i rysunki – część
z nich dostałam w prezencie. Wyglądało na to, że rzeczywiście wykonują swoją
robotę z przekonaniem i zapałem. Ja opowiadałam im o Krakowie, co robię, co
projektuję, czego uczę.
Oczywiście odbyła się wymiana wizytówek i próby przeczytania mojego nazwiska. Dla Japończyków znających alfabet łaciński, ale poprzez znajomość angielskiego, przeczytanie mojego nazwiska jest czymś niewykonalnym. Połączenie „w” i „ł” jest nie do przyjęcia. „W” czytają z angielska jako „ł”, a „ł” próbują interpretować jako „l”, ale na japońską modłę zamieniają go na „r”. Jak już pokonają jakoś tę barierę, pojawia się druga zasadzka „wsk”, czyli trzy spółgłoski razem, z tym cholernym angielskim „dablju”. Hiroshi na wszelki wypadek mówił o mnie Kristina (Krystyna nie przeszło), a jak trzeba Professor. Nazwiska mojego się nie imał. Tam w Kurashikach pojawiło się jednak niespodziewane ułatwienie. Jeden z panów z załogi magistratu, któremu nie dałam jeszcze wizytówki, zapytał jak się nazywam. Powiedziałam tak jak wymawia się zwykle, czyli bez tego drugiego „w” – Pawłoska. A on natychmiast powtórzył i to bardzo prawidłowo. Po prostu trzeba było mówić, a nie kazać im czytać. Poprosiłam go żeby zapisał to japońskimi literami i dzięki temu już podczas drugiego pobytu w Japonii miałam specjalne wizytówki na tamtejsze potrzeby z imieniem i nazwiskiem wypisanym kataganą.
M0ja japońska wizytówka
Z tematów profesjonalnych nasza rozmowa przesunęła się na
tematy wszystkie inne. Wielkie wrażenie zrobił na nich karkołomny skrót
historii Polski (po ichniemu Pōrando, z akcentem na pierwsze ‘’o”) ze
szczególnym uwzględnieniem „przesuwania” naszego kraju po mapie. Dla wyspiarzy,
którzy nie zaznali nigdy żadnej obcej okupacji oprócz amerykańskiej, po II
wojnie światowej, było to trudne do zrozumienia. Samo pojęcie oczywiście znają,
ale konsekwencji społecznych i kulturowych absolutnie nie, zwłaszcza, że oni tych
swoich amerykańskich okupantów pokochali miłością wielką i do dziś ze
wszystkich sił usiłują ich naśladować. Pamiętam, że na odwrocie jakiegoś planu
Kurashik wyrysowałam im mapę pogranicza Polski i Rosji w celu pokazania
kolejnych historycznych przebiegów granic, (z uwzględnieniem „od morza do
morza” oczywiście). Jak pamiętam
tłumaczyłam im także źródłosłów nazwy Ukraina, jako ziemi na pograniczu – u
kraja.
W pewnym momencie Hiroshi zapytał, dlaczego mówimy
„powstanie” (uprising), a nie po
prostu „zamieszki” (riot). Zawrzałam - zupełnie nie rozumieją, co to jest
okupacja i niewola. Trzeba im zatem wytłumaczyć. Tym sposobem przeszliśmy na
temat kto, kogo w Europie nie lubi i dlaczego. To zmusiło mnie do narysowania
reszty mapy Europy i to w kilku wersjach historycznych. Gdy doszłam do
współczesnych Bałkanów, mimo doskonałego humoru i nagle powiększonych
kompetencji językowych (sake), postanowiłam dać spokój, zwłaszcza, że jeden z
panów wszystko skrzętnie notował. Przypuszczam, że także na skutek ciepławego
płynu ze spleśniałego ryżu (to sake) przyszło mi do głowy, że może to tajna
policja, a w ogóle Hiroshi to szpieg. Japońska tajna policja notująca coś
jawnie w małym notesiku, to był rzeczywiście koncept całkiem idiotyczny, ale
czego się nie robi po alkoholu. Sorry!
Tak czy inaczej zeszło na charaktery narodowe
Europejczyków w kontekście, kto jak się bawi, co i ile pije, co i jak potem
śpiewa. Gdy powiedziałam, że Polacy nie
kochają Rosjan, ale kochają ich melodie, zapragnęli, abym zademonstrowała te
ostatnie. Ponieważ się opierałam, dla zachęty chórem zaśpiewali Szła dzieweczka do laseczka z japońskimi
słowami. Tę melodię znają wszyscy Japończycy, bo znajduje się w ich
elementarzu, jako przykład piosenki z Pōrando.
Podobno jest to konsekwencja występów Mazowsza w Kraju Kwitnącej Wiśni. Cóż
było robić, zademonstrowałam Albośmy to
jacy, tacy (przykład polski), Swariła moja maty (ukraiński) i Nie
ujezżaj ty moj gałubczik (rosyjski). Potem śpiewaliśmy na zmianę i razem fragmenty utworów Chopina. Z piosenek
japońskich umiałam zanucić Sakura. Byli zachwyceni. (sake)
No tak, ja wiem co myślicie. Przypuszczenie, że
przesadzamy przychodziło mi owszem do głowy, ale przelotnie. Gdy przyszło
kolejny raz i nie chciało odejść, postanowiłam zaproponować odwrót. Panowie
byli rozochoceni bardziej niż ja, ale w końcu przystali na moją propozycję.
Ten, który notował, chyba kierownik wydziału architektury i urbanistyki urzędu
miasta, pożegnał się ze mną w sposób niebywale zaskakujący. Klęknął przede mną
i powiedział, że mnie kocha – I love you! Nie do wiary, ale tak właśnie było – tak
powiedział. Hiroshi usiłował protestować, nie zgodził się też ze stwierdzeniem,
że Kraków jest najładniejszym miastem w Europie, co na fali ogólnego entuzjazmu
ogłosił jeden z uczestników biesiady.
Mam takie zdjęcie na tle bramy do owej restauracji. Stoi tam 9 ciemnoskórych Japończyków w czarnych garniturach i w środku jedna siwa pani z Pōrando ,. Wcale nie widać, że jesteśmy zdrowo zawiani.
Co prawda sake nie jest dobra w smaku, ale jej skutki,
jak widać tak. Szczególnie dobrze działa, gdy nasza znajomość języka obcego
wydaje nam się zbyt skromna do podejmowania bardziej skomplikowanych tematów.
Prawdziwie dobry w smaku japoński alkohol to wino śliwkowe umeshi, ale jego dodatkowych zalet nie wypróbowałam.
乾杯 Kampai! Cheers! Na zdrowie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz