wtorek, 12 marca 2024

Niezamierzone skutki picia sake


Do miasta Kurashiki jechałam wiedząc tylko jedno – że tak się to miejsce nazywa. Zaskakiwanie było specjalnością Hiroshiego - powiedział mi jeszcze, że mam wziąć pendriva ze swoim wykładami i prezenty.

W Japonii panuje obyczaj dawania prezentów przy każdej okazji prywatnej i służbowej. Nie są to prezenty duże, ale obowiązkowe. Także w tym zakresie różnimy się nie tylko częstotliwością obdarowywania, ale także normami, co wypada dawać, a czego nie. Pamiętam, że dostałam raz składaną szczoteczkę do włosów, a raz torebkę z zupą (?) w proszku. Często prezentem takim jest furoshiki niewielki kawałek materiału, na ogół wzorzysty, wielkości apaszki. W taką chustkę pakuje się prezenty w ozdobny i praktyczny sposób, ale sama chusta może być także prezentem, podobnie jak arkusze ozdobnego papieru do origami. Przyjeżdżając do Polski Hiroshi miał spory zapas takich chusteczek i arkusików. Niekiedy japońskie prezenty budzą nasze zdziwienie, ale sam obyczaj jest zasadniczo bardzo miły.

Przykładowe prezenty: papiery do origami i furoshiki

Do miasta Kurashiki (Nie wiem jak odmieniać te nazwę. Po japońsku wymawia się ją jako Kuraśki, więc może „do Kurasiek”) jechałam z Hiroshim i jego przyjacielem z czasów dziennikarskich. Był on jednym z dyrektorów lokalnej telewizji tego miasta. Jechaliśmy wyjątkowo nie pociągiem, lecz samochodem. Po drodze dowiedziałam się o aktualnej sensacji. Otóż burmistrzem została kobieta, świetnie wykształcona na amerykańskich uniwersytetach, młoda, piękna, ale kobieta, co w warunkach japońskich było zdarzeniem nadzwyczajnym. Miałam być jej gościem oficjalnym – także kobieta. Szkoda, że nie byłam wcześniej uprzedzona o tej roli.

Było oficjalne powitanie, wymiana prezentów (dostałam komplet szklanek z lokalnej wytwórni, a podarowałam małe kopie arrasów wawelskich), zwyczajowe pytania: Jak podobają mi się Kurashiki i ogółem Japonia. Rytualna odpowiedź brzmi, że bardzo, więc podobały mi się bardzo. Zdobyłam się ponadto na szczegółową specyfikację, co mianowicie podoba mi się bardzo. Potem miałam wykład o odbudowie Starówki warszawskiej dla urzędników i radnych miejskich, tłumaczony na japoński przez pewnego Irlandczyka zamieszkałego w Kurashikach.

Wizyta u pani burmistrz miasta Kurashiki 

Wszystko to filmowała lokalna telewizja, która ponadto przeprowadziła ze mną krótki wywiad. Wizyta w magistracie była pierwszym punktem pobytu w tym mieście, więc moja wiedza o nim była minimalna. Ratunkowo zastosowałam japońską zasadę: mówić to, czego się spodziewają, czyli że w Kuraśkach jest super. Może zresztą jest. Później miałam się przekonać, że mają tam coś rzeczywiście wspaniałego i pięknego – nie może się nie podobać. Myślę o wielkim moście Seto Ohashi. Ma on ok. 13 km długości i łączy wyspy Honsiu i Shikoku wspierając się po drodze na łańcuchu mniejszych wysp i wysepek. Widok z przyczółka na obrzeżu Kurashik był wspaniały. W trakcie kolejnego pobytu w Japonii miałam okazję jechać tym mostem shinkansenem - przeżycie fantastyczne!

Most Seto Ohashi z Honsiu na Shikoku

Oficjalną wizytę w magistracie po paru godzinach oglądałam w telewizji. Miałam wrażenie, że chyba śnię. Co ja tu robię? Skąd się tu wzięłam? W takich momentach przypomina mi się mój stan ducha sprzed 20 lat, kiedy to wychodziłam ze szpitala po ciężkim zawale serca. Moje perspektywy życiowe były wówczas bardzo kiepskie zresztą nie tylko ze względu na zdrowie. Trudno mi było wyobrazić sobie przyszłość w jasnych barwach. Gdyby mi wówczas ktoś powiedział, o mojej wizycie w Kurashikach albo na wulkanie Aso, uważałabym, że po prostu upadł na głowę.

Takie myśli nachodziły mnie dość często w Japonii, ale to, co zdarzyło się na zakończenie tego dnia, było chyba punktem pierwszym w rankingu zdarzeń niespodziewanych.  Otóż wieczorem zostaliśmy zaproszeni na kolację fundowaną przez władze miasta. Mieli być na niej urzędnicy, niestety bez pani burmistrz – ogółem 10 osób. W tym gronie byłam jedyną kobietą.

Kolacja odbywała się w restauracji, w osobnej, dość ciemnej salce. Mimo, że wystrój był zasadniczo tradycyjny, wielki drewniany stół miał europejską wysokość i siedzieliśmy na normalnych krzesłach. Z menu tego przyjęcia nie zapamiętałam niczego, oprócz sake. Nie była szczególnie dobra. Co to, to nie, ale odegrała ważną rolę w tym wydarzeniu, jako doskonały środek ułatwiający komunikacje międzyludzką.

Sake ( )to alkohol z ryżu, słaby jak wino - przeważnie wytrawny. To, co najbardziej zniechęca Europejczyka przyzwyczajonego do zimnych alkoholi podawanych w szkle, to fakt, że pije się ją zwykle na ciepło w grubych ceramicznych czarkach. Większe ilości sake przechowuje się w taru (たる) - cedrowych beczółkach owiniętych tkaniną z naturalnego włókna lub ryżowymi liśćmi, z napisami i dekoracjami tak, jak na naszych etykietach. Dziś to wszystko zastępuje plastik udający tamte tradycyjne formy. Mniejsze ilości sprzedaje się w butelkach. Do polski przywiozłam jako prezenty sake w małych słoikach podobnych do naszych na dżem lub majonez. Na stół sake wędruje w takkuri (徳利) czyli ceramicznych karafkach o wielkości mieszczącej porcję dla jednego biesiadnika.

Muzeum sake w mieście Yonezawa

Serwowanie sake wprost z beczki 

Sake odgrywa też ważną rolę przy różnych ceremoniach, w tym także religijnych. W ogrodach wielkiej świątyni Meiji w Tokio można zobaczyć imponujący regał beczółek z sake, które jej producenci ofiarowują świątyni w darze.

 

Beczki święconej sake w ogrodzie świątyni Meiji w Tokio 

Na naszym przyjęciu w Kurashikach, sake pojawiła się w postaci białych, porcelanowych butelek takkuri. W miejsca kieliszków były porcelanowe, białe czareczki. Początkowo nie wiedziałam, co to jest. Po wypiciu pierwszego łyku też nie byłam pewna – ciepłe, smak dziwny, trochę nijaki. Poza tym nie wiedziałam, że to kobiety nalewają u nich alkohol i że opróżniona do połowy czarka to znak, że trzeba nalać. Nie nalewałam zatem nikomu, a panowie przyjęli to ze zrozumieniem i nalewali gorliwie i sobie i mnie.

Tak podaje się sake

Trzeba powiedzieć, że wszyscy Japończycy (no, może z jednym wyjątkiem), z którymi biesiadowałam w Japonii i w Polsce, pilnowali się bardzo, aby się nie upić. Nie jest to dla nich łatwe, bo upijają się szybciej niż my. Po alkoholu są, podobnie jak my, wyluzowani i rubaszni, co jednak wydaje się bardziej uderzające, bo normalnie są spięci i „nakrochmaleni”. Przy naszym stole w Kuraśkach z każdą wypitą czarką sake było weselej i luźniej do tego stopnia, że zaczęliśmy się niebezpiecznie zbliżać do ideału „Polak, Japończyk dwa bratanki”. Co dziwniejsze to ja byłam też bratankiem - wcale nie bratanicą w roli usłużnej kelnerki, lecz równoprawnym uczestnikiem dyskusji – więcej - byłam centrum i duszą towarzystwa.

Rozmowa zaczęła się od spraw profesjonalnych. Panowie prześcigali się w opowiadaniach, jakie są ambicje miasta Kurashiki, co robią, aby miasto było piękniejsze. Pokazywali mi plany, publikacje i rysunki – część z nich dostałam w prezencie. Wyglądało na to, że rzeczywiście wykonują swoją robotę z przekonaniem i zapałem. Ja opowiadałam im o Krakowie, co robię, co projektuję, czego uczę.

Oczywiście odbyła się wymiana wizytówek i próby przeczytania mojego nazwiska.  Dla Japończyków znających alfabet łaciński, ale poprzez znajomość angielskiego, przeczytanie mojego nazwiska jest czymś niewykonalnym. Połączenie „w” i „ł” jest nie do przyjęcia. „W” czytają z angielska jako „ł”, a „ł” próbują interpretować jako „l”, ale na japońską modłę zamieniają go na „r”. Jak już pokonają jakoś tę barierę, pojawia się druga zasadzka „wsk”, czyli trzy spółgłoski razem, z tym cholernym angielskim „dablju”. Hiroshi na wszelki wypadek mówił o mnie Kristina (Krystyna nie przeszło), a jak trzeba Professor. Nazwiska mojego się nie imał. Tam w Kurashikach pojawiło się jednak niespodziewane ułatwienie. Jeden z panów z załogi magistratu, któremu nie dałam jeszcze wizytówki, zapytał jak się nazywam. Powiedziałam tak jak wymawia się zwykle, czyli bez tego drugiego „w” – Pawłoska. A on natychmiast powtórzył i to bardzo prawidłowo. Po prostu trzeba było mówić, a nie kazać im czytać. Poprosiłam go żeby zapisał to japońskimi literami i dzięki temu już podczas drugiego pobytu w Japonii miałam specjalne wizytówki na tamtejsze potrzeby z imieniem i nazwiskiem wypisanym kataganą.

M0ja japońska wizytówka

Z tematów profesjonalnych nasza rozmowa przesunęła się na tematy wszystkie inne. Wielkie wrażenie zrobił na nich karkołomny skrót historii Polski (po ichniemu Pōrando, z akcentem na pierwsze ‘’o”) ze szczególnym uwzględnieniem „przesuwania” naszego kraju po mapie. Dla wyspiarzy, którzy nie zaznali nigdy żadnej obcej okupacji oprócz amerykańskiej, po II wojnie światowej, było to trudne do zrozumienia. Samo pojęcie oczywiście znają, ale konsekwencji społecznych i kulturowych absolutnie nie, zwłaszcza, że oni tych swoich amerykańskich okupantów pokochali miłością wielką i do dziś ze wszystkich sił usiłują ich naśladować. Pamiętam, że na odwrocie jakiegoś planu Kurashik wyrysowałam im mapę pogranicza Polski i Rosji w celu pokazania kolejnych historycznych przebiegów granic, (z uwzględnieniem „od morza do morza” oczywiście).  Jak pamiętam tłumaczyłam im także źródłosłów nazwy Ukraina, jako ziemi na pograniczu – u kraja.

W pewnym momencie Hiroshi zapytał, dlaczego mówimy „powstanie” (uprising), a nie po prostu „zamieszki” (riot). Zawrzałam - zupełnie nie rozumieją, co to jest okupacja i niewola. Trzeba im zatem wytłumaczyć. Tym sposobem przeszliśmy na temat kto, kogo w Europie nie lubi i dlaczego. To zmusiło mnie do narysowania reszty mapy Europy i to w kilku wersjach historycznych. Gdy doszłam do współczesnych Bałkanów, mimo doskonałego humoru i nagle powiększonych kompetencji językowych (sake), postanowiłam dać spokój, zwłaszcza, że jeden z panów wszystko skrzętnie notował. Przypuszczam, że także na skutek ciepławego płynu ze spleśniałego ryżu (to sake) przyszło mi do głowy, że może to tajna policja, a w ogóle Hiroshi to szpieg. Japońska tajna policja notująca coś jawnie w małym notesiku, to był rzeczywiście koncept całkiem idiotyczny, ale czego się nie robi po alkoholu. Sorry!

Tak czy inaczej zeszło na charaktery narodowe Europejczyków w kontekście, kto jak się bawi, co i ile pije, co i jak potem śpiewa.  Gdy powiedziałam, że Polacy nie kochają Rosjan, ale kochają ich melodie, zapragnęli, abym zademonstrowała te ostatnie. Ponieważ się opierałam, dla zachęty chórem zaśpiewali Szła dzieweczka do laseczka z japońskimi słowami. Tę melodię znają wszyscy Japończycy, bo znajduje się w ich elementarzu, jako przykład piosenki z Pōrando. Podobno jest to konsekwencja występów Mazowsza w Kraju Kwitnącej Wiśni. Cóż było robić, zademonstrowałam Albośmy to jacy, tacy (przykład polski), Swariła moja maty (ukraiński) i Nie ujezżaj ty moj gałubczik (rosyjski).  Potem śpiewaliśmy na zmianę i razem fragmenty utworów Chopina. Z piosenek japońskich umiałam zanucić Sakura. Byli zachwyceni. (sake)

No tak, ja wiem co myślicie. Przypuszczenie, że przesadzamy przychodziło mi owszem do głowy, ale przelotnie. Gdy przyszło kolejny raz i nie chciało odejść, postanowiłam zaproponować odwrót. Panowie byli rozochoceni bardziej niż ja, ale w końcu przystali na moją propozycję. Ten, który notował, chyba kierownik wydziału architektury i urbanistyki urzędu miasta, pożegnał się ze mną w sposób niebywale zaskakujący. Klęknął przede mną i powiedział, że mnie kocha – I love you! Nie do wiary, ale tak właśnie było – tak powiedział. Hiroshi usiłował protestować, nie zgodził się też ze stwierdzeniem, że Kraków jest najładniejszym miastem w Europie, co na fali ogólnego entuzjazmu ogłosił jeden z uczestników biesiady.

Mam takie zdjęcie na tle bramy do owej restauracji. Stoi tam 9 ciemnoskórych Japończyków w czarnych garniturach i w środku jedna siwa pani z Pōrando ,. Wcale nie widać, że jesteśmy zdrowo zawiani.


Magistrat miasta Kurashiki, Hiroshi i ja

Co prawda sake nie jest dobra w smaku, ale jej skutki, jak widać tak. Szczególnie dobrze działa, gdy nasza znajomość języka obcego wydaje nam się zbyt skromna do podejmowania bardziej skomplikowanych tematów. Prawdziwie dobry w smaku japoński alkohol to wino śliwkowe umeshi, ale jego dodatkowych zalet nie wypróbowałam.

                                                       乾杯 Kampai! Cheers! Na zdrowie!



 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Krótka podróż do Hiruzen, czyli natura po japońsku

  K rótka podróż do Hiruzen, czyli natura po japońsku   Hiruzen to niewielki region turystyczny – tak mały, że tej nazwy w tamtym okresi...