„Więc to tak wygląda trzęsienie ziemi. Hm.... I co dalej? Czy czekać na wstrząs wtórny, trzymając się kurczowo łóżka? Czy może szybko rozpocząć jakąś akcję?” Efekty trwały kilkanaście sekund, a potem nic – cisza i spokój. Zebrałam więc myśli i powtórzyłam sobie wielokrotnie czytaną instrukcję, jak należy zachowywać się podczas trzęsienia ziemi. Wstałam zatem z łóżka, otwarłam i zablokowałam drzwi na korytarz, schowałam luźne przedmioty do szafy i... kolejnego punktu instrukcji już nie wykonałam – nie wlazłam pod biurko, zwłaszcza że już nic się nie trzęsło. Ogłupiała bardziej niż wystraszona, wróciłam do łóżka i stosunkowo szybko zasnęłam.
Z moimi polskimi współtowarzyszami podróży spotkaliśmy się na śniadaniu. Wszyscy mieliśmy równie głupie miny. No cóż, nigdy wcześniej nie mieliśmy tego rodzaju doświadczeń. „Nie, nie – to się nam nie śniło. To było prawdziwe trzęsienie ziemi”. Potrzebowaliśmy potwierdzenia. Moi towarzysze też się, rzecz jasna, pobudzili. Ktoś wpadł w paraliżującą panikę. Ktoś inny próbował znaleźć schody, ale drzwi tam prowadzące były zamknięte. Powinnam była wcześniej im powiedzieć, jak należy zachowywać się w takich przypadkach – byłam nie po raz pierwszy w Japonii. W instrukcji był punkt zakazujący jeżdżenia windą podczas wstrząsów. Bóg jeden wie, jak należy realizować to zalecenie, skoro przed pierwotnymi wstrząsami nie ma i nie może być ostrzeżenia. „A jak już jesteśmy w windzie, to co?”
Japończycy w hotelowej restauracji jedli spokojnie śniadanie, rozluźnieni, zwyczajni, jakby nic szczególnego się nie stało. Potem dowiedzieliśmy się, że to nasze trzęsienie miało siłę 5 stopni w skali Richtera, czyli nie należało do najmniejszych. Epicentrum jednak było stosunkowo daleko. Rozchybotany hotel był jednak bezpieczny, podobnie jak wszystkie wielkie, japońskie drapacze chmur, w tym także te należące do najwyższych na świecie. To prawdziwie imponujące konstrukcje zbudowane przez ten imponujący naród. Przyszło im żyć na tym niestabilnym, drżącym archipelagu – na wystających z morza górach, które zachowują się tak, jakby chciały strząsnąć z siebie nieproszonych gości. Jacy są Japończycy? No właśnie tacy, jakich ukształtowała ta trudna, niegościnna ziemia.
Na ten dzień mieliśmy zaplanowaną wycieczkę na górę Aso – wulkan należący do największej na świecie kaldery. Co to jest ta kaldera? Oczywiście, przed wyjazdem do Japonii nie miałam zielonego pojęcia. A kaldera jest to zgromadzenie wulkanów objęte czymś w rodzaju wspólnego krateru. Zatem można sobie wyobrazić, że właśnie tam, w rejonie wielkiej kaldery, tuż pod powierzchnią ziemi bulgocze morze wrzącej lawy, gotowej w każdej chwili wybuchnąć. Nie wiem, czy nazajutrz po nocnym trzęsieniu ziemi należy pchać się właśnie tam, ale tę wycieczkę planowaliśmy mniej więcej od pół roku.
Tak na marginesie, moim ukochanym żywiołem jest woda – uwielbiam wodę – oglądać, dotykać, słuchać. Ogień też lubię, zwłaszcza płonące ognisko. Gorzej z ziemią. Toleruję ją jako glebę, z której mogą wyrastać wzruszające, małe roślinki. Gotująca się ziemia to już zdecydowanie nie jest moje hobby. Szaro-czarne wulkaniczne skały jak zgliszcza po pożarze są dla mnie obrazem martwoty, braku życia, które wraz z wodą gdzieś wyparowało z tego ognistego miejsca. „Po co mam leźć na ten wulkan, zwłaszcza że moje schorowane serce bardzo nie lubi, gdy idę pod górę.”
Na mapie satelitarnej Aso wyglądał groźnie. Kilkakrotnie pytałam mojego japońskiego przyjaciela, czy ktoś taki jak ja, z moim popsutym sercem, może tam iść. „Tak może, wszędzie dojeżdżają autobusy albo kolejki linowe” – zapewniał w mnie w mailach. Martwiło go co innego – przestrzegał mnie przed wyziewami siarki, które mogą mi zaszkodzić. Koniec końców nie pojechał z nami na Aso.
Przewodniki też zalecały ostrożność. Zachęcały, aby zasięgnąć języka w informacji turystycznej, jak danego dnia zachowuje się wielka góra. Na śniadaniu ustaliliśmy zatem, że spytamy w recepcji. „Nie wiem, zadzwonię” – powiedziała recepcjonistka. Taki stosunek do potrzeb klientów jest charakterystyczny dla japońskiej obsługi hotelowej. Starają się pomóc, choć nie zawsze mogą. „Prawdopodobnie nie ma niebezpieczeństwa, ale proszę spytać w informacji na dworcu kolejowym”. To był haczyk. Na dworcu usłyszeliśmy podobną odpowiedź. „Chyba można, ale lepiej będą wiedzieć na Aso Station”. Aha... i tak łańcuszek tego rodzaju informacji z odesłaniem do następnej przesiadki zaprowadził nas do celu.
Wsiedliśmy zatem do pociągu, który był trochę taki jak z Krakowa do Rabki Zaryte za komuny, ale lepiej utrzymany i czystszy. Jechał powoli jak na staruszka przystało. Za oknem krajobraz zmieniał się stopniowo: najpierw miasto, potem wsie i pola ryżowe po horyzont, następnie coraz bardziej strome wzgórza. Od czasu do czasu pokazuje się rzeka w kamienistym, głębokim korycie – bardzo piękna. Krajobraz coraz ładniejszy, ale nie bez skazy. Wszędzie, gdzie pojawiają się budynki, widać wszechobecne druty, chaos zabudowy, tu i ówdzie fabryka.
Góry stawały się coraz wyższe, coraz bardziej puste, zalesione lub pokryte zielono-perłowymi łanami traw. Naprawdę pięknie.
Tego dnia na niebie kłębiły się szarobiałe i niebieskie chmury, na zmianę zasłaniając i odsłaniając stożkowate szczyty. Cóż, tylko patrzeć i fotografować. „Co to jest, tam na grani? Słabo widać. Chmura zaraz odpłynie. Ach to przecież wiatraki elektrowni wiatrowej, gdzieś tam bardzo wysoko! Wiatraki na ichnim Giewoncie!”. Trzeba pamiętać, że odwrotnie niż my, takich Giewontów to oni mają pod dostatkiem – znacznie więcej niż płaskiego terenu.
Za moment znów coś dziwnego, czego już nie dało się porównać z niczym w Polsce. Jedyne skojarzenie to wielkie piktogramy wycięte w zbożu, które odkrywano w Meksyku, a potem w innych krajach świata. Zdaniem niektórych mają być znakami pozaziemskich cywilizacji. W tym przypadku był to gigantyczny znak i napis wycięty w lesie pokrywającym stok wielkiej góry. Później wyjaśniło się, że to nie UFO, lecz reklama kawy.
Następny odcinek drogi pokonaliśmy autobusem. Droga pięła się stromo pod górę i doprawdy było na co patrzeć. Regularne kształty stożków przypominały, że były to w istocie uśpione wulkany. Wielkie góry i rozległe doliny pokrywał aksamitny kobierzec kwitnących traw. Łany falowały i mieniły się kolorami zielonym i szaroperłowym.
Pogoda poprawiała się z wolna, aż wreszcie zaświeciło słońce, dodając jeszcze więcej koloru tej fascynującej krainie. Dalszy ciąg trasy mięliśmy pokonać kolejką linową. Widoki powinny być jeszcze lepsze. Niestety okazało się, że kolejka jest nieczynna, a z końcowego przystanku autobusu można dalej iść pieszo, jechać na kucyku lub mikrobusem. Wybraliśmy mikrobus. Ciekawe, że w trakcie kolejnych przesiadek nasze wątpliwości, czy aby na Aso jest bezpiecznie, jakoś wyparowały.
I tak znaleźliśmy się na przystanku końcowym już w obrębie kaldery, całkiem blisko krateru Aso. Był to rozległy wyasfaltowany plac, a właściwie dwa place połączone krótkim odcinkiem szerokiej ścieżki. Na pierwszym placu położonym nieco niżej był parking i budynek stacji turystycznej, zaś drugi położony wyżej, tuż przy krawędzi krateru był naszym ostatecznym celem - miejscem do oglądania wnętrza wulkanu. Na pierwszym placu było wielu ludzi, ale ten drugi był zupełnie pusty.
Zagospodarowania okolic głównego krateru Aso. Na pierwszym planie schron, wyżej plac przy kraterze
Czyżby dziś naprawdę nie było wstępu na Aso? Ścieżka łącząca place była zamknięta. Ustawiona przy bramie tablica informacyjna głosiła, że dostęp do krawędzi krateru uzależniony jest od zawartości siarkowodoru w powietrzu. Teraz Aso dymił solidnie – białe kłęby unosiły się nad kraterem. Wiał jednak dość silny wiatr, więc była nadzieja, że rozgoni siarkowe chmury.
Tablica z informacją o stanie powietrze w pobliżu krateru
Czas oczekiwania na otwarcie bramy pozwolił nam rozejrzeć się po okolicy. Potężny i groźny szczyt góry Aso miał ciemnoszary kolor, ale nie była to szarość jednolita i bezbarwna. Przeplatające się, nieregularne pasma kolorów ukazywały bogactwo i rozmaitość tworzywa. Już po powrocie do Krakowa przyjrzałam się dokładnie pamiątce kupionej na straganie tuż przy kraterze. Kupując myślałam, że ów kawałek zastygłej lawy jest jednolicie szary. Okazało się jednak, że co prawda takie było ogólne wrażenie, ale w istocie bryłka składała się z maleńkich czarnych fragmentów opalizujących we wszystkich kolorach tęczy.
Duże wrażenie robią też rozstawione w okolicy małe betonowe schrony i sztucznie ukształtowane koryta ułatwiające zapanowanie nad kierunkami spływu lawy. Czyżby to wszystko mogło być skuteczne wobec potęgi erupcji tego kolosa?
Biegiem na górę zobaczyć wulkan
Wreszcie zapadła decyzja o otwarciu bramy. Oczekujący rzucili się biegiem ku górze, aby jak najszybciej dotrzeć do bariery nad brzegiem krateru. W takich momentach ogarnia mnie nie tylko niemoc, lecz także wściekłość. Muszę się spieszyć i jednocześnie nie mogę się spieszyć. „Czyżbym z powodu mojego głupiego serca miała nie zobaczyć tego cuda?” Jakoś jednak się udało. Byłam tam i patrzyłam na dno krateru – taflę w mlecznomorskim kolorze, z której unosiły się białe opary, odsłaniając większą lub mniejszą część jej powierzchni. Wiatr szumiał w uszach, zagłuszając odgłosy wulkanu.
Było na co patrzeć, ale nie tylko widok był porywający. Czuło się całym sobą niezwykłość tego miejsca, wielkie dostojeństwo i siłę przyrody. „Skąd się tu wzięłam? Co zaniosło mnie w tą stronę? Mnie, starszą panią z Polski, która z powodu serca od dawna nie bywa w górach i która nie była dotąd fanką wulkanów. Jak dobrze, że po drodze pokonałam tyle strachów i przeciwności! Dzięki ci Boże, że to Ty rozdajesz za nas nasze karty”.
Podniosły nastrój przebywania w miejscu niezwykłym przerwał nagle sygnał alarmujący, że zanieczyszczenie powietrza stało się znowu niebezpieczne. Strażnicy wskazali nam drogę w dół. Kulminacyjny moment dramatu mieliśmy za sobą.
Przyszedł czas na spokojniejszą refleksję. Może się czepiam, ale turystyczna aranżacja tego miejsca z estetycznego punktu widzenia, pozostawiała wiele do życzenia. Może nie był to zdecydowany kicz, choć na tablicy informującej o zagrożeniu wyziewami widniał komiksowy rysunek kaszlącego faceta bez wątpienia kiczowaty. Do tej kategorii zaliczyłabym także budowlę obłożoną kawałkami lawy, a służącą jako punkt widokowy na inne okoliczne wulkany. Może nie piękne, ale akceptowalne były walcowate, betonowe schrony, których skrajnie oszczędna forma miała jasny związek z przeznaczeniem. Liczne tablice, ogrodzenia, budynek stacji turystycznej – wszystko razem było znów przypadkową mieszaniną różnorodności, tak jakby nikt dysponujący poczuciem piękna nie pomyślał poważnie o całości. A szkoda.
Z pewnością było wygodnie i bezpiecznie najbardziej jak się dało w tym jakże trudnym do udostępniania miejscu. Grupa niepełnosprawnych na wózkach także mogła zobaczyć Aso. Właśnie ładowali się do swojego mikrobusu, wjeżdżając na wysuwany z tyłu podnośnik.
Wracając jednak do kiczu, właśnie tam, na wulkanie, zrobiłam zdjęcie turystce z pieskiem udekorowanym pokaźnymi kolorowymi kolczykami w uszach (to o psie, nie o turystce)… Tak zapamiętałam wielki wulkan Aso, który okazał się mimo wszystko przyjazny, ale...
Opisywane tu zdarzenia miały miejsce w roku 2011. W październiku roku 2021 nastąpiła niespodziewana erupcja jednego z kraterów wulkanu Aso. Jej wielkość można wyobrazić sobie wiedząc, że popioły wyrzucane były na wysokość 3,5 km. Tak zwana chmura gorejąca - spływająca po stokach mieszanina gazów, popiołów i okruchów skalnych o temperaturze powyżej 700 stopni niszczyła po drodze wszystko w tym z pewnością większość opisanego tu zagospodarowania turystycznego. Na szczęście nikt nie zginął.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz