czwartek, 29 lutego 2024

Koto w Kioto i inne spotkanie z japońską muzyką

 


Pewnie nikogo nie zaskoczę pierwszą uwagą na temat muzyki japońskiej – jest dziwna. Tak dziwna, że działa na mnie wręcz narkotycznie. Co prawda żadnych narkotyków nigdy nie zażywałam, ale właśnie tak wyobrażam sobie ich działanie. Trzy razy miałam okazję odczuć to w sposób szczególnie intensywny.

Po raz pierwszy, gdy zostałam zaproszona na kameralny koncert przeznaczony zapewne dla amatorów muzyki tradycyjnej. Odbywał się w Kioto, w starym drewnianym budynku, większym niż zwykłe domy mieszkalne, ale podobnie wyposażonym. Były drewniano-papierowe ściany, podłoga pokryta matami tatami, miniaturowy ogródek w patio itp. Koncert odbywał się w niewielkiej salce, w której zamiast foteli były rzędami ułożone płaskie poduszki. Zwolna napływający goście wyglądali na zadomowionych, często bywających na takich imprezach. Byłam tam jedyną białą osobą na sali.

Wówczas nie wiedziałam, że jest to budynek zabytkowy należący do rodziny Matsumura, pochodzący z 1909 roku. Znalazłam go potem w Internecie. Nazwisko Matsumura nosili żyjący w XIX wieku słynni mistrzowie karate, nie wiem jednak czy mieli związek z tym budynkiem, bo nazwisko Matsumura jest dość popularne.



Zabytkowy budynek Matsumura, w którym odbył się koncert  

Widok ogródka z sali koncertowej

Był to występ dwóch pięknych pań – jedna grała na fletach, a druga na koto. Drewniane flety różnych rozmiarów, zmieniane były w miarę potrzeby. Zaś ten drugi instrument to koto () - rodzaj  cytry. Wgląda ono jak długa ok. 2 metrowa, trochę wypukła decha, na którą naciągniętych jest 21 strun. Była to chyba wersja koncertowa, bo tradycyjne koto ma ponoć ich 13. Struny podparte są ruchomymi podstrunnikami. Przesuwając je da się modulować wysokość dźwięku.

Flety proste

Koto - tradycyjny instrument japoński

Flecistka i kocistka (?)

Obie panie ubrane były w piękne, jedwabne kimona w doskonale dobranych kolorach, które wraz z parawanem malowanym w fioletowe irysy tworzyły bardzo japońską, harmonijną scenerie tego wydarzenia. Na zdjęciu powyżej widać też dekorację nadproża przedstawiającą sylwetę gór. 

Ta dekoracja, w tym przypadku bardzo uproszczona, nazywa się ranma i jest jednym z typowych elementów domu japońskiego. Zwykle jest ażurowa i pełni rolę analogiczną do nadświetla w architekturze europejskiej. Motywy rzeźbiarskie ranmy to zazwyczaj drzewa, ptaki, ogółem przyroda, często to także sylweta góry Fudżi.  W domu Matsumury, oprócz tej skromnej, jest w innym miejscu druga, ażurowa ranma, o motywie geometrycznym.

Ranma w budynku rodziny Matsumura

Ranma z motywem góry Fudżi

Ranma z motywem sosen w prywatnym domu w Osace

Ranma z motywem gałęzi sosny i żurawi

Opowiadanie słowami o muzyce jest z natury rzeczy niełatwe, a dodatkowo mówimy tu o muzyce japońskiej. To, co jest oczywiste, to fakt, że nie ma nic wspólnego z europejskimi skalami tonalnymi dur i mol. Ponadto często używany jest efekt zwany u nas glissando, czyli płynne przejścia między tonami o różnej wysokości. W literaturze można przeczytać, że tradycyjne utwory bazują na 5 dźwiękach, które symbolizują (w Japonii niemal wszystko ma swoje znaczenie symboliczne) 5 pierwiastków, z których zbudowany jest świat. Ja tego nie zauważyłam, ale faktem jest, że swoiste krążenie wokół kilku dźwięków stwarza wrażenie trochę podobne, do zawrotów głowy. Wszystko razem wprawia słuchacza w stan niemal hipnotyczne, skłania do zamknięcia oczu, aby nic nie przeszkadzało w kontemplacji. Niepokojący i upajający błogostan. Tak wyobrażam sobie narkotyczny trans. Dziwna przyjemność.

Flecistka

Gra na Koto

Taki był ten koncert, a ów efekt miałam odczuć potem jeszcze dwa razy; w teatrze Nō i w pewnej prowincjonalnej restauracji.

Muszę tu jednak dodać, że z oferty tego koncertu skorzystałam połowicznie. Wszystko za sprawą naleśnikopodobnych poduszek. Japończycy od niedawna używają krzeseł. Zwyczajowo siedzą na podłodze najczęściej na piętach. Z tej pozycji wstają bez trudu podwijając palce u nóg. Robią to bez szczególnego wysiłku nawet staruszkowie. Pewnego razu weszłam do pokoju hotelowego w Polsce, w którym mieszkali dwaj moi japońscy goście. Obaj zawzięcie dyskutowali siedząc na piętach na fotelach typu Ludwik Filip.

Wszystko to dla mnie jest niewykonalne, choć wiem, że wielu Europejczyków zwłaszcza młodych też to potrafi. Ja nie. Siedzenie na piętach sprawia mi nieznośny ból. Poduszka nie pomaga, zwłaszcza tak płaska, jaką zaproponowali organizatorzy koncertu. Siedziałam więc na boku, co też było arcy niewygodne, a wstawanie, to już prawdziwa tragedia. Cóż, nie mogę być Japonką także z tego powodu.

 

Siedzenie na piętach odbiera mi dobry humor, a Japonki...

Drugie „hipnotyczne” podejście do japońskiej muzyki miało miejsce pewnego dnia, gdy wraz z Hiroshim i Fumihiko zwiedzaliśmy małe, prowincjonalne muzeum. Było chyba średnio interesujące, bo nie pamiętam czego dotyczyła ekspozycja. Oprócz nas nie było tam nikogo, więc czując pod stopami miłe, miękkie tatami krążyliśmy po salkach bez słowa. Z głośników sączyła się cicho muzyka japońska, przez otwarte tu i ówdzie ściany można było spoglądać na zieleń ogrodu. Po obejrzeniu ekspozycji udaliśmy się do muzealnego barku na lunch. Co jedliśmy nie pamiętam. Po zakończeniu posiłku, Fumihiko położył się na podłodze pokrytej tatami. Byłam mocno zaskoczona, choć manewr ten nie łączył się ze wstawaniem z krzesła, bo klęczeliśmy na poduszkach. Mimo zdziwienia, uświadomiłam sobie, że Fumihiko zrobił właśnie to, na co ja miałam ogromną ochotę, więc zrobiłam to samo. Hiroshi nie mógł się położyć, bo siedział przy ścianie, ale wymownie zamknął oczy. Innych klientów w tym barze nie było. Tak to ululała nas z kretesem japońska muzyka. Było miło, więc po przebudzeniu nie drążyłam tematu i dotąd nie wiem, czy po prostu Japończycy tak mają, czy to był wyjątkowy przypadek.

Sceneria kontemplacyjna do słuchania muzyki

O teatrze Nō opowiem osobno.

 

 

 

 

 

Wyczyny Inżynierskie Japończyków na wyspie Shikoku

 

Podczas mojego pierwszego lotu do Japonii pogoda była wspaniała. Obraz ziemi z góry był bardzo wyraźny. Gdy już zbliżaliśmy się do celu, zobaczyłam Japonię - wyglądała jak zmięty, zielony papier rzucony na błękit oceanu. Był to piękny i bardzo pouczający widok - obraz dobrze ilustrujący specyfikę tego kraju.

Japonia jak zielony, zmięty papier rzucony na wodę

Jeśli idzie o warunki naturalne, Japonia jest krajem arcytrudnym do mieszkania i zagospodarowania. Około 80% terenu to wysokie, strome, zalesione góry. Klimat też nie jest tam łatwy - ulewy i tajfuny na porządku dziennym. Do tego wszystkiego rozliczne trzęsienia ziemi i mniej liczne, ale bardziej katastrofalne tsunami. Na tej niegościnnej ziemi o powierzchni niewiele większej od Polski mieszka aż 120 milionów Japończyków  - ta gęstość zaludnienia dodatkowo powiększa skalę trudności.

Można powiedzieć, że ten wymagający kraj od wieków uczy ludzi dyscypliny, działania grupowego – kształtuje społeczeństwo tak, aby w tych warunkach potrafiło żyć i rozwijać się pomyślnie. Budowanie w Japonii to zupełnie co innego niż budowanie w Polsce. Rzecz jasna, najbardziej imponujące są osiągnięcia współczesne np. niebosiężne wieżowce nie poddające się trzęsieniom ziemi. Tu jednak chcę opowiedzieć o japońskich wyczynach inżynierskich starej daty. Szczególną okazją do oglądania tego rodzaju dzieł była wyprawa na wyspę Shikoku.

Wyspy Shikoku i Honsiu łączą 3 mosty. Jeden z nich Seto Ohashi rozpięty jest między miastami Kurashiki na Honsiu, a Sakaide na Shikoku. Podziwiałam go z punktu widokowego Washuzan po stronie Honsiu. Most ten ma 13 kilometrów i składa się z kilku odcinków między mniejszymi wyspami. Większość odcinków ma konstrukcję wiszącą na smukłych stalowych pylonach. Ma dwie jezdnie: górną kolejową, i dolną drogową. Jak większość wiszących mostów, Ohashi jest piękny.

 

Punkt widokowy Washuzan na obrzeżu miasta Kurashiki

Restauracja z widokiem na most Seto Ohashi

Tablica informacyjna o moście Seto Ohashi

Na zwiedzanie Shikoku pojechałam pociągiem tym właśnie mostem, co samo w sobie było ciekawym doświadczeniem.

Widok z okna pociągu na trasie Kurashiki - Sakaide

Wyspę tę zapamiętałam z kilku względów, ale tu przede wszystkim chce opisać drogi, jakich nigdy i nigdzie przedtem nie widziałam.  Strome, zalesione stoki to wielkie wyzwanie dla drogowców. Jechaliśmy mikrobusem. Za oknem góry, lasy i imponujące wyczyny inżynierskie. Najróżniejsze sposoby zabezpieczenia stoków w Japonii spotyka się prawie na każdym kroku. Tu także było ich wiele.

Zabezpieczenie stromych stoków w prefekturze Tottori na Honsiu

Mur ułożony "w jodełkę" - stara metoda zabezpieczania stoków w prefekturze Tokushima na Shikoku

A drogi? Są tam serpentyny takie, jakie znamy, ale także bywają inne – ciasne i niesamowicie strome. Nasz kierowca, aby pokonywać zakręty musiał manewrować tak, jak na ciasnym parkingu -kilkakrotnie zmieniał kierunek. Przy pokonywaniu tej drogi ja jako pasażer miałam przed oczami  stromą ścianę, albo po zmianie kierunku przepaść bez dna. Dobrze, że nie mam lęku przestrzeni.

Serpentyny wcięte w stok

Serpentyny wcięte lub przybudowane do stoku

Serpentyny na Shikoku zazwyczaj są wcięte w stok, ale gdy wielka stromizna na to nie pozwala, konstruowane są jako budowle przybudowane do stoku.

Serpentyny przybudowane do stoku

W tych miejscach, gdzie serpentyna prowadzi przez wieś, powyżej i poniżej drogi znajdują się wąziutkie tarasy, na których z trudem mieszczą się domy mini ogrody i zagony, bo trudno to nazwać polami. Wszystko to jest ekstremalnie wąskie i ciasne. Mijanie się samochodów na takich drogach wymaga zapewne specjalnych placyków – mijanek, a kierowcy muszą się cechować wielką precyzją i cierpliwością. W tych warunkach każdy zły ruch może się przecież skończyć źle.

Ciasna serpentyna przez wieś

Starasowane stoki

To wszystko widzieliśmy niejako od środka przemierzając stok to w prawo to w lewo, aż znaleźliśmy się po przeciwnej stronie doliny i zobaczyliśmy całość od zewnątrz. 

Wieś, którą można oglądać z przeciwstoku, dosłownie jak na dłoni, nazywa się Ochiai i jest objęta statusem ochronnym jako przykład historycznego zagospodarowania rolniczego w ekstremalnie trudnych warunkach. Ochroną objęty jest obszar o powierzchni 32,2 ha, a różnica wysokości między najwyższym i najniższym punktem wynosi 390 m. Historia tej wsi sięga średniowiecza i jest związana z legendarną historią klanu Heike. Kiedyś uprawiano tu żyto, ryż i hodowano jedwabniki, obecnie tytoń i ziemniaki.  W tej wsi widziałam też zagony herbaty, co więcej piłam ją jako aromatyczny, zielony napar, niejako prosto z krzaka.


Krajobraz chroniony wsi Ochiai

Na Shikoku oglądałam też „pradziadka” japońskich mostów wiszących czyli most Iya Kazurabashi.

Most Kazurabashi wiszący na lianach nad rzeką Iya

Most ten rozpięty jest nad malowniczą, górską rzeką Iya. Jest to kładka powieszona na lianach aktinidii  - rośliny pnącej podobnej do kiwi, wspartych na dwu drewnianych kratowych pylonach. Most ten robi wielkie wrażenia estetyczne i imponuje inżynierską maestrią. Można się tam poczuć trochę jak w bajce. Legenda wiąże go z tym samym klanem Heike, który tak doskonale zagospodarował  ten stromy stok.  Uciekając przed wrogami klan ten miał budować takie wiszące mosty, aby po przejściu je niszczyć i w ten sposób hamować pogoń. Miało to miejsce w XII wieku, więc tak starej daty jest ten malowniczy most.

Tablica informacyjna o moście Kazurabashi

Przyczółek mostu

Węzeł konstrukcyjny mostu

Nie wszyscy zwiedzający odważają się tam wejść, bo kładka się huśta, a idzie się po drewnianych szczebelkach rozstawionych dość rzadko. Po raz drugi  cieszyłam się, że nie mam lęku przestrzeni.

Huśtający się most - niektórzy tego nie lubią

Po tym się chodzi

Podróżując dalej przecudną doliną rzeki Iya i  dalej podobną doliną rzeki Yoshino widziałam „wnuka” owej bajkowej kładki – nowoczesny, pieszy most wiszący. Także piękny, ale  znacznie mniej tajemniczy.

Już blisko do brzegu

Archaiczna konstrukcja budzi jednak zaufania


Nowoczesny most wiszący nad rzeka Yoshino

O polach ryżowych na stromych stokach, które też wymagają ekwilibrystyki inżynierskiej napisze osobno.

 

 

wtorek, 27 lutego 2024

Walizka z Kioto

Nie jestem ani psychologiem, ani antropologiem kultury, lecz architektem, ale mimo to, to co w Japonii interesuje mnie najbardziej, to różnice w mentalności między naszymi nacjami. Ujawniają się na każdym kroku i co to dużo mówić, utrudniają nam porozumienie. Jest to temat – rzeka, o którym będę często wspominać w tym blogu. Oto obrazek z życia na ten fascynujący mnie temat.

Przyleciałam z Polski do Tokio, choć moim ostatecznym celem było Kioto. Na szczęście Hiroshi, mój japoński przyjaciel, który był wówczas gdzie indziej, zdecydował się przyjechać po mnie, aby pomóc mi w kolejnych etapach podróży. Fakt ten powitałam z prawdziwą radością, bo walizkę miałam nielekką, a po drodze z hotelu w Tokio do hotelu w Kioto czekało mnie wiele zagadek (gdzie-iść-dalej?) i sporo schodów. Tak więc za progiem hotelu w Tokio mogłam oddać walizkę w jego ręce. Oczywiście podziękowałam grzecznie, ale moja grzeczność, ze zrozumiałych względów, nie była pokazem „szczerego” entuzjazmu w japońskim stylu. Japończycy przy powitaniu robią wrażenie niebywale uszczęśliwionych, że oto mają szanse nas witać. Nie muszę chyba dodawać, że jest to zasłona dymna, za którą może kryć się wszystko – od szczerej radości do szczerej wściekłości. My pokazujemy znacznie więcej prawdy, choć oczywiście nasza szczerość też nie jest stuprocentowa.

Startowaliśmy z dworca Shinagawa, gdzie udało mi się zobaczyć wielki witraż z 1998 roku Scene of light autorstwa Hideho Asō.

Witraż Scene of light na dworcu Shinagawa w Tokio

    

Hiroshi  szczęśliwy, czy nieszczęśliwy, targał moją walizkę na wszystkich licznych odcinkach naszej dworcowo-peronowej trasy i z każdym metrem okazywało się wyraźniej, jakie miałam szczęście, że podjął tę brzemienną w skutkach decyzję. Ilość nieruchomych ruchomych schodów, jak na Japonię była, nadspodziewanie duża. Bez niego już w połowie drogi byłabym zziajana i wściekła. Chwała mu za to, zwłaszcza że w Japonii od noszenia są raczej kobiety.

Hiroshi targał tę walizkę z determinacją, ale bez uszanowania. Ignorował mniejsze i większe przeszkody, zmuszając biedne pudło do gwałtownych podskoków, których chyba nie przewidywał fabryczny test na wytrzymałość. Koniec końców walizka nie wytrzymała. Przy wysiadaniu z metra w Kioto, na skutek skoku z progu wagonu na peron, jeden z prętów trzymadła (to wysuwane, służące do turlania) oderwał się od korpusu. Próby naprawy nic nie dały, więc Hiroshi ciągnął za drugi pręt………. i tak po ulicach nocnego Kioto dobrnęliśmy do hotelu. Po drodze urywały się kolejne elementy, a ja nabierałam pewności – trudno, potrzebna będzie nowa japońska walizka. Zapytałam więc Hiroshiego, gdzie można będzie ją kupić. Nie zaoferował pomocy, lecz wymownie zapytał, ile ta stara miała lat. Na koniec dodał, że pewnie w department store, bo tam cena będzie przystępna.

Następnego ranka wyruszyłam więc sama na polowanie. Wśród rozlicznych sklepów na Shijo-dori trudno było rozpoznać ten magazyn z przystępnymi cenami. Weszłam wprawdzie do jakiegoś wielkiego i wytwornego salonu, ale zobaczywszy napisy w rodzaju Bvlgari lub Dior, doszłam do wniosku, że to nie to. Zaatakowałam więc najbliższy hotel, bo recepcjoniści tym różnią się od zwykłych Japończyków, że nie wstydzą się mówić po angielsku. Okazało się, że ów elegancki salon to właśnie department store – 7 pięter sklepów na powierzchni dużego kwartału zabudowy.

Tablice informacyjne były wyłącznie po japońsku więc znalezienie działu walizek zajęłoby mi zapewne cały dzień. Ruszyłam do kantorka, za którym jaśniały uśmiechem trzy identyczne i identycznie ubrane panienki – pozornie gimnazjalistki przebrane za stewardesy (Japonia!). Nauczona poprzednimi doświadczeniami, zapytałam przesadnie wyraźną angielszczyzną, gdzie będę mogła kupić walizkę. W odpowiedzi jedna z lolitek (po japońsku roritek) podniosła do góry rękę. Nie zrozumiałam. Powtórzyłam pytanie jeszcze wolniej i jeszcze wyraźniej. W odpowiedzi, druga też podniosła rękę i dopiero wtedy pojęłam, że to nie jest ręka, lecz 5 palców i oznacza, że walizki są na piątym piętrze. Dobrze, że panienki nie wymówiły słowa five (ciekawe, jak by to brzmiało), lecz ograniczyły się do entuzjastycznego kiwania głowami, gdy ja je wymówiłam. To była łatwiejsza droga do celu.

W windzie byłam sama, co wywołuje we mnie myśl o trzęsieniu ziemi (1 punkt instrukcji: Jak się zachować podczas trzęsienia – nie jechać windą), ale jakoś się udało. Walizki były, choć nie tak wiele, jak się spodziewałam. Znalazłam egzemplarz odpowiedniej wielkości. Oczywiście wydał mi się dość drogi, ale niebawem okazało się, że inne są od 2 do 10 razy droższe. Na przykład modne wśród młodych Japonek różowe, opalizujące, plastikowe pudło – 4 razy droższe. Podjęłam więc decyzję – kupuję. Gdy wyjawiłam ją sprzedawcy, nastąpił wybuch entuzjazmu całego działu. „Patrzcie – oto ta biała kobieta kupuje walizkę!” Wszystkie panienki i młodzieńcy zaczęli biegać wokół mnie prezentując walizkę i jakieś papierki związane z tą sprawą. Okazało się, że walizka ma gwarancję i że należy mi się zwrot podatku. Sprzedawca szczęśliwie znał i nie wstydził się wymówić słowa tax. Sądziłam, że zwrot ten nastąpi na lotnisku, ale sprzedawca znał też słowo airport i gorąco zaprzeczał, pokazując palcem na dół. Nie dałam się spławić. Sprzedawca zjechał ze mną na dół i oddał we właściwe ręce.

Starszy, siwy, nobliwy pan siedział za biurkiem i wyglądał, jak nestor rodu właścicieli tej firmy, który dogląda z góry, czy aby wszystko idzie jak należy. Na mój widok natychmiast wstał i skłonił się nisko z czarującym uśmiechem. Wszystko, co od tego momentu robił było objawem wielkiej i niepohamowanej radości. ”Oto ta biała dama z paszportem i rachunkiem w ręku kupiła u nas walizkę! Co za szczęście! Tak - jakże się nie cieszyć, skoro należy jej się zwrot podatku! Proszę siadać, wówczas ja też siądę i będę mógł załatwić tę przeuroczą sprawę.  Oczywiście, to przecież znakomita marka!” Pan zmienił okulary, żeby ją odczytać. „Tak, tak - wspaniały wybór. Tylko Szanowna Pani mogła go dokonać. Proszę zatem o paszport i niewątpliwie niezasłużoną grzeczność polegającą na wypełnieniu tego małego formularza. Ach! Ach! To paszport z Polski – wspaniale!” Jego entuzjazm wznosił się na wyżyny bliskie euforii.

Mój rozmówca niespodziewanie, jako pierwszy z poznanych przeze mnie Japończyków, powiedział poprawnie  Polando, zamiast Pōrando. Zamiana „r” i „l” to błąd charakterystyczny dla tej nacji, np. hoteru zamiast hotel, sararimen zamiast salary man). Wyraziłam satysfakcję, że ów pan poprawnie wymówił nazwę mojego kraju. Mój komplement przyjął z rozczuleniem i zaraz kazał swojej asystentce powtórzyć kilka razy Polando, Polando, Polando. Potem przećwiczyłam na nich słowo Polska – trzy spółgłoski razem!!! Dzielnie próbowali.

Kupujcie walizki w Kioto!­­­­­

Nie koniec na tym. W formularzu była data urodzenia. Wiadomość, że urodziłam się w roku 1945 została głośno i z wielkim uznaniem, publicznie odczytana. „Ja urodziłem się w 1948. Cóż za radosna zbieżność!” Wprowadzona w nastrój tymi kaskadami niepohamowanej radości oświadczyłam, że to dobra generacja. Pan zatem utonął w podziękowaniach za moją jakże pochlebną, lecz niewątpliwie słuszną konstatację. Dobrze, że nie urodził się przed wojną, bo miałabym problem z pytaniem, co to uosobienie słodyczy robiło podczas wojny.

Po otrzymaniu ok. 1000 jenów (równowartość ok. 40 zł) i licznych pożegnaniach, udało mi się wyjść wraz z zakupioną walizką świetnej firmy. Byłam bardzo, bardzo rozśmieszona i może nawet trochę szczęśliwa.

Oto właśnie, czym między innymi, my mieszkańcy dalekiego Pōrando (z akcentem na pierwsze „o”) różnimy się od Japończyków. 

  

poniedziałek, 26 lutego 2024

Japońskie zamki

 

Tokio, Kioto, Himeji, Osaka, Matsue, Okayama, Kumamoto, Kanazawa. Widziałam 8 japońskich zamków, niektóre tylko z zewnątrz, inne także w środku. To, co najbardziej utkwiło mi w pamięci to fakt, że wszystkie te zamki, może z wyjątkiem Tokio i Kioto, są do siebie bardzo podobne. Nie wiem, jak się to dzieje, bo przecież pochodzą z różnych epok i z różnych regionów, są drewniane albo murowane. Niemniej sylwety zamków są na ogół bardzo, bardzo podobne. W porównaniu z nimi zamki polskie to prawdziwa feeria różnorodności.

Zamek Białej Czapli w Himeji

Za najpiękniejszy słusznie uchodzi Zamek Białej Czapli w Himeji mieście na wyspie Honsiu niedaleko Kobe. Jego historia sięga XIV wieku. Jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i pewnie dlatego jest masowo zwiedzany. Prawie nabożna wiara Japończyków w to, co zalecają przewodniki, ma wielką moc sprawczą, a listę dziedzictwa UNESCO japońscy turyści traktują jako program obowiązkowy.

Zamek jest rzeczywiście biały i bardzo piękny. Umieszczony jest na wysokim kamiennym cokole, więc z daleka wygląda jakby płyną majestatycznie po niebie. Podobieństwo do żaglowca zapewniają mu spiętrzone jeden nad drugim dachy, z podwiniętymi ku górze okapami, z nastroszonymi niczym grzebień smoka kalenicami.


                                                                    Sylweta zamku w Himeji

Mury obronne zamku w Himeji

Wewnątrz, spinając się od dołu do góry ruchem spiralnym, oglądamy kolejne ujęcia skomplikowanej bryły zamku, coraz to nowe widoki, z coraz to wyższych poziomów.

Dachy zamku w Himeji


                                                                    Ozdobne kalenice dachu

Wnętrza są znacznie mniej atrakcyjne - ciemne i ponure. Pokazywane tam eksponaty przegrywają zdecydowanie z tym, co możemy zobaczyć na zewnątrz – rozległe widoki na bezpośrednie otoczenie zamku i na panoramy miasta.  Zamek w Himeji ma bardzo piękne otoczenia ogrodowe, w nieco innym stylu niż te najsławniejsze założenia – te które towarzyszą świątyniom. Zamek otacza fosa wypełniona wodą, a wewnątrz i zewnątrz owej fosy rozmieszczone są piękne ogrody. Podziwiałam je na wiosnę i w jesieni – było na co patrzeć.

Założenie zamkowe w murami obronnymi, fosą i ogrodami

Ogrody zamkowe po wewnętrznej i zewnętrznej stronie fosy

Sosny i kwitnąca dombeya w ogrodach zamkowych

Kolory jesieni w ogrodach zamkowych


                                                                    Pergola z dachem z wisterii


                                                                            Spacer po szczycie wału

Jeśli idzie o bryłę nieco mniejszy, ale bardzo podobny jest zamek w Osace. Zbudowano, albo raczej odbudowano go po II Wojnie Światowej. 

Zamek w Osace
                                                                          

W tym przypadku moją uwagę przykuły dwie rzeczy. Podobnie, jak wszystkie inne zamki, ten w Osace otoczony jest kamiennymi murami. W tym przypadku niektóre z nich zbudowane są z gigantycznych głazów tak, jakby wznosili je nadludzie. Dla nacierających wrogów musiały być przerażające. W rzeczywistości okazuje się, że to nie są wielkie bryły, lecz wielkie płyty licujące mury skonstruowane ze znacznie mniejszych kamieni.

                                                            Brama w murze z ogromnych głazów

14.   Mur z ogromnych głazów

                                                                        Mur z ogromnych głazów

    Wyjaśnienie konstrukcji murów

We wnętrzach zamku, które stylem architektury przypominają bardziej Pałac Kultury w Warszawie (ten sam okres budowy), niż japońską architekturę, znajduje się ekspozycja. Najpiękniejsze moim zdaniem są sceny historyczne przedstawiające bitwy czy przemarsze wojsk. Złożone są z maleńkich, naturalistycznych, kolorowych figurek. W tle znajduje się malowidło, którego funkcję można porównać z Panoramą Racławicką - tworzą iluzję rozległego widoku okolicy w tle. Japończycy chyba bardzo lubią takie misterne, miniaturowe scenki. Widziałam podobne w Hakacie. Przedstawiały ludowe obchody świąt.

    Ekspozycje  historyczna w zamku w Osace

Z najwyższej kondygnacji zamku można obserwować panoramę Osaki, fosę zamkową jak również złocone detale dachu.

Panorama Osaki z zamku

IInny dobrze zapamiętany przeze mnie zamek znajduje się w Matsue  - małym miasteczku na wyspie Honsiu nad Morzem Japońskim.  


Zamek ten jest mniejszy od poprzednio opisanych i drewniany, choć na kamiennym cokole. Bryłę ma bardzo podobną do tych w Himeji i Osace, ale drewniane ściany są bardzo ciemne, więc nie ma w nim lekkości białych żaglowców, lecz raczej groza i siła fortecy. Przy wejściu wita turystów wesoły, niby groźny samuraj.

Zamek w Matsue

     „Powitalny” samuraj

                                       Suchy mur zamku w Matsue - ten rodzaj mury lubię najbardziej

Tu miałam okazję wybrać się na spacer łódką wokół zamku, po wodach zamkowej fosy. Mała, płaska łódka mieściła około dziesięciu turystów, a w ruch wprawiał ją przewoźnik wyposażony w długi cienki kij. Po drodze śpiewał dla nas pieśni japońskim piskliwym głosem. Zawodząca, melancholijna melodia błądziła wokół kilku bliskich siebie dźwięków. Dodatkową atrakcją było przepływanie pod mostkami. Wówczas na rozkaz przewoźnika, musieliśmy wykonać komendę „padnij!”, aby zmieścić się pod podniebieniem łukowatych konstrukcji mostków. Po drodze oglądaliśmy kolorowe dzikie kwiaty rosnące na wałach. Było fajnie, a japońscy uczestnicy wycieczki patrzyli na mnie wymownie, jakby pytali, czy aby doceniam tę japońską atrakcję. Doceniałam.

                                                                Łódka na wodzie fosy zamkowej


Śpiewający przewoźnik

                                                                                 Niski mostek na fosą


                                                    Pajęcze lilie dziko rosnące na wałach wokół fosy

Zamki w dwu kolejnych stolicach Japonii w Kioto i Tokio mają nieco innych charakter. Zapewne dlatego są określane często jako pałace, a nie zamki. Są rozbudowane w parterze i niskich kondygnacjach. Nie można ich zobaczyć jako sylwety na tle nieba, bo nie ma tam tych charakterystycznych wielopiętrowych wież. Jeśli nie liczyć pawilonów i bram na obrzeżu i majaczących wśród drzew fragmentów dachów, zamku w Tokio  otoczonego fosą, wysokim murem i zielenią po prostu nie widać. Cóż, zwykli śmiertelnicy nie są godni patrzyć na siedzibę cesarza. Na zewnątrz ufortyfikowanych terenów zamkowych rozciąga  się Kokyo Gaien - wielka łąka rzadko porośnięta sosnami, na której  w nowy rok zbierają się tokijczycy, aby wiwatować na cześć cesarza, który dopiero od 78 lat nie jest bogiem.  

    Mur obronny i fosa zamku cesarskiego w Tokio

                                                        Sosnowy gaj na przedpolu pałacu w Tokio

Zamek w Kioto jest ledwo widoczne z ulic go otaczających. Interesującą ciekawostką jest tzw. słowicza podłoga. Chodziłam po niej, ale ponieważ jednocześnie maszerowało po niej wielu innych turystów, nie udało mi się usłyszeć sławnego skrzypienia naśladującego ćwierkanie ptaków. Ćwierkającą podłogę stosowano celowo w korytarzach zamkowych, aby ostrzegała władcę przed nadejściem nieproszonych gości.

                                                           Plan zamku cesarskiego Nijo w Kioto

                                          Dekoracja rzeźbiarska w nadświetlu bramy głównej do zamku Nijo w Kioto

Szczególne okoliczności towarzyszyły mi przy oglądaniu zamku w Kanazawa.

Dotarłam tam tuż przed zachodem słońca. Zamek ten jest niski podobnie jak ten w Kioto, ale odsłonięty. Tym razem turystów nie było, ale towarzyszyły mi wrony krążące po rozległym placu i latające po niebie. Gdy niebo ściemniało i zaróżowiło się nad horyzontem, zaświeciły się latarnie rozstawione na placu. Były proste i nowoczesne, ale doskonale dobrane do całej reszty. Zachwycający japoński design!

                                        Zamek w Kanazawa – zachód słońca z wronami i latarniami

Zamki w Kumamoto na Kiusiu i w Okayamie na Honsiu reprezentują ten na początku opisany styl podstawowy. Wielkością są podobne do zamku w Matsue. Gdy zwiedzałam ten w Kumamoto okropnie lało  i to najlepiej pamiętam. Jako niejaponka nie miałam przy sobie parasola. One mają go zawsze i otwierają po pierwszych kroplach deszczu. Bardzo się dziwią, gdy my Polacy lekceważymy  kapuśniaczek.


                                                                Potężne mury zamku w Kumamoto

                                                                             Zamek w Kumamoto

                                                                            Zamek w Okayamie

 

Krótka podróż do Hiruzen, czyli natura po japońsku

  K rótka podróż do Hiruzen, czyli natura po japońsku   Hiruzen to niewielki region turystyczny – tak mały, że tej nazwy w tamtym okresi...