wtorek, 12 marca 2024

Niezamierzone skutki picia sake


Do miasta Kurashiki jechałam wiedząc tylko jedno – że tak się to miejsce nazywa. Zaskakiwanie było specjalnością Hiroshiego - powiedział mi jeszcze, że mam wziąć pendriva ze swoim wykładami i prezenty.

W Japonii panuje obyczaj dawania prezentów przy każdej okazji prywatnej i służbowej. Nie są to prezenty duże, ale obowiązkowe. Także w tym zakresie różnimy się nie tylko częstotliwością obdarowywania, ale także normami, co wypada dawać, a czego nie. Pamiętam, że dostałam raz składaną szczoteczkę do włosów, a raz torebkę z zupą (?) w proszku. Często prezentem takim jest furoshiki niewielki kawałek materiału, na ogół wzorzysty, wielkości apaszki. W taką chustkę pakuje się prezenty w ozdobny i praktyczny sposób, ale sama chusta może być także prezentem, podobnie jak arkusze ozdobnego papieru do origami. Przyjeżdżając do Polski Hiroshi miał spory zapas takich chusteczek i arkusików. Niekiedy japońskie prezenty budzą nasze zdziwienie, ale sam obyczaj jest zasadniczo bardzo miły.

Przykładowe prezenty: papiery do origami i furoshiki

Do miasta Kurashiki (Nie wiem jak odmieniać te nazwę. Po japońsku wymawia się ją jako Kuraśki, więc może „do Kurasiek”) jechałam z Hiroshim i jego przyjacielem z czasów dziennikarskich. Był on jednym z dyrektorów lokalnej telewizji tego miasta. Jechaliśmy wyjątkowo nie pociągiem, lecz samochodem. Po drodze dowiedziałam się o aktualnej sensacji. Otóż burmistrzem została kobieta, świetnie wykształcona na amerykańskich uniwersytetach, młoda, piękna, ale kobieta, co w warunkach japońskich było zdarzeniem nadzwyczajnym. Miałam być jej gościem oficjalnym – także kobieta. Szkoda, że nie byłam wcześniej uprzedzona o tej roli.

Było oficjalne powitanie, wymiana prezentów (dostałam komplet szklanek z lokalnej wytwórni, a podarowałam małe kopie arrasów wawelskich), zwyczajowe pytania: Jak podobają mi się Kurashiki i ogółem Japonia. Rytualna odpowiedź brzmi, że bardzo, więc podobały mi się bardzo. Zdobyłam się ponadto na szczegółową specyfikację, co mianowicie podoba mi się bardzo. Potem miałam wykład o odbudowie Starówki warszawskiej dla urzędników i radnych miejskich, tłumaczony na japoński przez pewnego Irlandczyka zamieszkałego w Kurashikach.

Wizyta u pani burmistrz miasta Kurashiki 

Wszystko to filmowała lokalna telewizja, która ponadto przeprowadziła ze mną krótki wywiad. Wizyta w magistracie była pierwszym punktem pobytu w tym mieście, więc moja wiedza o nim była minimalna. Ratunkowo zastosowałam japońską zasadę: mówić to, czego się spodziewają, czyli że w Kuraśkach jest super. Może zresztą jest. Później miałam się przekonać, że mają tam coś rzeczywiście wspaniałego i pięknego – nie może się nie podobać. Myślę o wielkim moście Seto Ohashi. Ma on ok. 13 km długości i łączy wyspy Honsiu i Shikoku wspierając się po drodze na łańcuchu mniejszych wysp i wysepek. Widok z przyczółka na obrzeżu Kurashik był wspaniały. W trakcie kolejnego pobytu w Japonii miałam okazję jechać tym mostem shinkansenem - przeżycie fantastyczne!

Most Seto Ohashi z Honsiu na Shikoku

Oficjalną wizytę w magistracie po paru godzinach oglądałam w telewizji. Miałam wrażenie, że chyba śnię. Co ja tu robię? Skąd się tu wzięłam? W takich momentach przypomina mi się mój stan ducha sprzed 20 lat, kiedy to wychodziłam ze szpitala po ciężkim zawale serca. Moje perspektywy życiowe były wówczas bardzo kiepskie zresztą nie tylko ze względu na zdrowie. Trudno mi było wyobrazić sobie przyszłość w jasnych barwach. Gdyby mi wówczas ktoś powiedział, o mojej wizycie w Kurashikach albo na wulkanie Aso, uważałabym, że po prostu upadł na głowę.

Takie myśli nachodziły mnie dość często w Japonii, ale to, co zdarzyło się na zakończenie tego dnia, było chyba punktem pierwszym w rankingu zdarzeń niespodziewanych.  Otóż wieczorem zostaliśmy zaproszeni na kolację fundowaną przez władze miasta. Mieli być na niej urzędnicy, niestety bez pani burmistrz – ogółem 10 osób. W tym gronie byłam jedyną kobietą.

Kolacja odbywała się w restauracji, w osobnej, dość ciemnej salce. Mimo, że wystrój był zasadniczo tradycyjny, wielki drewniany stół miał europejską wysokość i siedzieliśmy na normalnych krzesłach. Z menu tego przyjęcia nie zapamiętałam niczego, oprócz sake. Nie była szczególnie dobra. Co to, to nie, ale odegrała ważną rolę w tym wydarzeniu, jako doskonały środek ułatwiający komunikacje międzyludzką.

Sake ( )to alkohol z ryżu, słaby jak wino - przeważnie wytrawny. To, co najbardziej zniechęca Europejczyka przyzwyczajonego do zimnych alkoholi podawanych w szkle, to fakt, że pije się ją zwykle na ciepło w grubych ceramicznych czarkach. Większe ilości sake przechowuje się w taru (たる) - cedrowych beczółkach owiniętych tkaniną z naturalnego włókna lub ryżowymi liśćmi, z napisami i dekoracjami tak, jak na naszych etykietach. Dziś to wszystko zastępuje plastik udający tamte tradycyjne formy. Mniejsze ilości sprzedaje się w butelkach. Do polski przywiozłam jako prezenty sake w małych słoikach podobnych do naszych na dżem lub majonez. Na stół sake wędruje w takkuri (徳利) czyli ceramicznych karafkach o wielkości mieszczącej porcję dla jednego biesiadnika.

Muzeum sake w mieście Yonezawa

Serwowanie sake wprost z beczki 

Sake odgrywa też ważną rolę przy różnych ceremoniach, w tym także religijnych. W ogrodach wielkiej świątyni Meiji w Tokio można zobaczyć imponujący regał beczółek z sake, które jej producenci ofiarowują świątyni w darze.

 

Beczki święconej sake w ogrodzie świątyni Meiji w Tokio 

Na naszym przyjęciu w Kurashikach, sake pojawiła się w postaci białych, porcelanowych butelek takkuri. W miejsca kieliszków były porcelanowe, białe czareczki. Początkowo nie wiedziałam, co to jest. Po wypiciu pierwszego łyku też nie byłam pewna – ciepłe, smak dziwny, trochę nijaki. Poza tym nie wiedziałam, że to kobiety nalewają u nich alkohol i że opróżniona do połowy czarka to znak, że trzeba nalać. Nie nalewałam zatem nikomu, a panowie przyjęli to ze zrozumieniem i nalewali gorliwie i sobie i mnie.

Tak podaje się sake

Trzeba powiedzieć, że wszyscy Japończycy (no, może z jednym wyjątkiem), z którymi biesiadowałam w Japonii i w Polsce, pilnowali się bardzo, aby się nie upić. Nie jest to dla nich łatwe, bo upijają się szybciej niż my. Po alkoholu są, podobnie jak my, wyluzowani i rubaszni, co jednak wydaje się bardziej uderzające, bo normalnie są spięci i „nakrochmaleni”. Przy naszym stole w Kuraśkach z każdą wypitą czarką sake było weselej i luźniej do tego stopnia, że zaczęliśmy się niebezpiecznie zbliżać do ideału „Polak, Japończyk dwa bratanki”. Co dziwniejsze to ja byłam też bratankiem - wcale nie bratanicą w roli usłużnej kelnerki, lecz równoprawnym uczestnikiem dyskusji – więcej - byłam centrum i duszą towarzystwa.

Rozmowa zaczęła się od spraw profesjonalnych. Panowie prześcigali się w opowiadaniach, jakie są ambicje miasta Kurashiki, co robią, aby miasto było piękniejsze. Pokazywali mi plany, publikacje i rysunki – część z nich dostałam w prezencie. Wyglądało na to, że rzeczywiście wykonują swoją robotę z przekonaniem i zapałem. Ja opowiadałam im o Krakowie, co robię, co projektuję, czego uczę.

Oczywiście odbyła się wymiana wizytówek i próby przeczytania mojego nazwiska.  Dla Japończyków znających alfabet łaciński, ale poprzez znajomość angielskiego, przeczytanie mojego nazwiska jest czymś niewykonalnym. Połączenie „w” i „ł” jest nie do przyjęcia. „W” czytają z angielska jako „ł”, a „ł” próbują interpretować jako „l”, ale na japońską modłę zamieniają go na „r”. Jak już pokonają jakoś tę barierę, pojawia się druga zasadzka „wsk”, czyli trzy spółgłoski razem, z tym cholernym angielskim „dablju”. Hiroshi na wszelki wypadek mówił o mnie Kristina (Krystyna nie przeszło), a jak trzeba Professor. Nazwiska mojego się nie imał. Tam w Kurashikach pojawiło się jednak niespodziewane ułatwienie. Jeden z panów z załogi magistratu, któremu nie dałam jeszcze wizytówki, zapytał jak się nazywam. Powiedziałam tak jak wymawia się zwykle, czyli bez tego drugiego „w” – Pawłoska. A on natychmiast powtórzył i to bardzo prawidłowo. Po prostu trzeba było mówić, a nie kazać im czytać. Poprosiłam go żeby zapisał to japońskimi literami i dzięki temu już podczas drugiego pobytu w Japonii miałam specjalne wizytówki na tamtejsze potrzeby z imieniem i nazwiskiem wypisanym kataganą.

M0ja japońska wizytówka

Z tematów profesjonalnych nasza rozmowa przesunęła się na tematy wszystkie inne. Wielkie wrażenie zrobił na nich karkołomny skrót historii Polski (po ichniemu Pōrando, z akcentem na pierwsze ‘’o”) ze szczególnym uwzględnieniem „przesuwania” naszego kraju po mapie. Dla wyspiarzy, którzy nie zaznali nigdy żadnej obcej okupacji oprócz amerykańskiej, po II wojnie światowej, było to trudne do zrozumienia. Samo pojęcie oczywiście znają, ale konsekwencji społecznych i kulturowych absolutnie nie, zwłaszcza, że oni tych swoich amerykańskich okupantów pokochali miłością wielką i do dziś ze wszystkich sił usiłują ich naśladować. Pamiętam, że na odwrocie jakiegoś planu Kurashik wyrysowałam im mapę pogranicza Polski i Rosji w celu pokazania kolejnych historycznych przebiegów granic, (z uwzględnieniem „od morza do morza” oczywiście).  Jak pamiętam tłumaczyłam im także źródłosłów nazwy Ukraina, jako ziemi na pograniczu – u kraja.

W pewnym momencie Hiroshi zapytał, dlaczego mówimy „powstanie” (uprising), a nie po prostu „zamieszki” (riot). Zawrzałam - zupełnie nie rozumieją, co to jest okupacja i niewola. Trzeba im zatem wytłumaczyć. Tym sposobem przeszliśmy na temat kto, kogo w Europie nie lubi i dlaczego. To zmusiło mnie do narysowania reszty mapy Europy i to w kilku wersjach historycznych. Gdy doszłam do współczesnych Bałkanów, mimo doskonałego humoru i nagle powiększonych kompetencji językowych (sake), postanowiłam dać spokój, zwłaszcza, że jeden z panów wszystko skrzętnie notował. Przypuszczam, że także na skutek ciepławego płynu ze spleśniałego ryżu (to sake) przyszło mi do głowy, że może to tajna policja, a w ogóle Hiroshi to szpieg. Japońska tajna policja notująca coś jawnie w małym notesiku, to był rzeczywiście koncept całkiem idiotyczny, ale czego się nie robi po alkoholu. Sorry!

Tak czy inaczej zeszło na charaktery narodowe Europejczyków w kontekście, kto jak się bawi, co i ile pije, co i jak potem śpiewa.  Gdy powiedziałam, że Polacy nie kochają Rosjan, ale kochają ich melodie, zapragnęli, abym zademonstrowała te ostatnie. Ponieważ się opierałam, dla zachęty chórem zaśpiewali Szła dzieweczka do laseczka z japońskimi słowami. Tę melodię znają wszyscy Japończycy, bo znajduje się w ich elementarzu, jako przykład piosenki z Pōrando. Podobno jest to konsekwencja występów Mazowsza w Kraju Kwitnącej Wiśni. Cóż było robić, zademonstrowałam Albośmy to jacy, tacy (przykład polski), Swariła moja maty (ukraiński) i Nie ujezżaj ty moj gałubczik (rosyjski).  Potem śpiewaliśmy na zmianę i razem fragmenty utworów Chopina. Z piosenek japońskich umiałam zanucić Sakura. Byli zachwyceni. (sake)

No tak, ja wiem co myślicie. Przypuszczenie, że przesadzamy przychodziło mi owszem do głowy, ale przelotnie. Gdy przyszło kolejny raz i nie chciało odejść, postanowiłam zaproponować odwrót. Panowie byli rozochoceni bardziej niż ja, ale w końcu przystali na moją propozycję. Ten, który notował, chyba kierownik wydziału architektury i urbanistyki urzędu miasta, pożegnał się ze mną w sposób niebywale zaskakujący. Klęknął przede mną i powiedział, że mnie kocha – I love you! Nie do wiary, ale tak właśnie było – tak powiedział. Hiroshi usiłował protestować, nie zgodził się też ze stwierdzeniem, że Kraków jest najładniejszym miastem w Europie, co na fali ogólnego entuzjazmu ogłosił jeden z uczestników biesiady.

Mam takie zdjęcie na tle bramy do owej restauracji. Stoi tam 9 ciemnoskórych Japończyków w czarnych garniturach i w środku jedna siwa pani z Pōrando ,. Wcale nie widać, że jesteśmy zdrowo zawiani.


Magistrat miasta Kurashiki, Hiroshi i ja

Co prawda sake nie jest dobra w smaku, ale jej skutki, jak widać tak. Szczególnie dobrze działa, gdy nasza znajomość języka obcego wydaje nam się zbyt skromna do podejmowania bardziej skomplikowanych tematów. Prawdziwie dobry w smaku japoński alkohol to wino śliwkowe umeshi, ale jego dodatkowych zalet nie wypróbowałam.

                                                       乾杯 Kampai! Cheers! Na zdrowie!



 

 

 

czwartek, 7 marca 2024

Gesty ważniejsze od słów

 


Ktokolwiek, chociaż na chwilę zetknął się z problematyką komunikacji interpersonalnej wie, że znaczenie mowy ciała w porozumiewaniu się ludzi między sobą jest większe niż na ogół sądzimy. Jest takie znane twierdzenie antropologa Alberta Mehrabiana mówiące, że 7% informacji przekazują słowa, 38% - brzmienie głosu, a aż 55% - zachowania niewerbalne zwane mową ciała. Trudno uwierzyć, zresztą jest to wielkie uproszczenie tej bogatej w niuanse sprawy. Zawsze powątpiewałam czy rzeczywiście tak znaczącą rolę odgrywają gesty i miny, ale pobyt w Japonii przekonał mnie, że nie miałam racji – rzeczywiście mowa ciała bardzo dużo może.

Podstawowa wątpliwość, jaką można mieć w stosunku do wyżej wspomnianych tez to fakt, iż jest to zbyt daleko idące uogólnienie. Przecież każdy akt komunikacji jest inny. Zależy od wielu rozmaitych uwarunkowań. Jednym z nich są różnice w obyczajowości tych, którzy się porozumiewają. Między Polakami a Japończykami te różnice są ogromne. Dlatego wydawałoby się, że przy porozumiewaniu się tych dwu nacji trudno będzie korzystać z mowy ciała. Odnoszę wrażenie, że u Japończyków mowa ciała jest znacznie bardziej skonwencjonalizowana niż u nas. Poza tym całkiem gdzie indziej zarysowane są granice między tym, co wypada, a czego nie wypada robić. Nasze gesty tam często znaczą co innego, lud są wręcz zakazane, np. witanie się „na niedźwiedzia” – wykluczone. Niemal wszystko począwszy od „dzień dobry,” a skończywszy na ”do widzenia” jest inne. A jednak zdarzyły mi się sytuacje dowodzące potęgi tego środka wyrazu, jakim jest właśnie mowa ciała.

Zdarzenie to miało miejsce przed zamkniętą bramą prowadzącą do ogrodów willi cesarskiej Katsura w Kioto
 
Tam poznałam najzupełniej przypadkowo grupę przemiłych pań w moim, więc raczej podeszłym wieku. Były ubrane zwyczajnie oprócz jednej, która z wielkim i bardzo japońskim wdziękiem nosiła pastelowe kimono czy może jukatę (skromniejsza forma kimona). W Japonii takie tradycyjne ubranie na ulicy spotyka się dość często. Została mi po niej urocza pamiątka – maleńki, papierowo-bambusowy wachlarzyk, zdobiony kolorowym malunkiem. Na ostro pomarańczowym tle widnieją dwie fioletowe krowy z niebieskimi nosami i raciczkami, ubrane w barwne czapraki.

Japońska kultura i obyczajowość uwielbia symbole – niemal wszystko oprócz podstawowego, ma też znaczenie symboliczne. Zatem te krowy także muszą coś znaczyć. Naszukałam się tego wyjaśnienia, oj naszukałam, ale już wiem, że…

Nie jest to wyobrażenie żywej krowy, ale zabawki, w której głowa zwierzęcia osadzona jest luźno w korpusie i kiwa się przy każdym najlżejszym ruchu. Podobne figurki pieska przed laty były modne, jako ozdoba samochodu. Krowa taka nazywa się Akabeko (赤べこ) czyli „czerwona krowa”. Jest tradycyjną figurką z rejonu Aizu w prefekturze Fukushima i wzorowana jest na legendarnej czerwonej krowie, która miała pomagać regionowi w czasie różnych kataklizmów. W dzisiejszych czasach figurki służą do poprawiania nastroju i mają przynosić szczęście i zdrowie całemu domowi. Myślę, że moje krówki z wachlarza można ostatecznie uznać za buraczkowo czerwone i cieszyć się do woli z ich krowiej poczciwości. Z żalem można tylko stwierdzić, że czerwona krowa nie podołała swemu zadaniu w roku 2011, kiedy to Fukushima stała się miejscem tragicznego w skutkach tsunami.

W ramach internetowych poszukiwań znalazłam też podobną krowę we wzorzystym czapraku, ale nie czerwoną. Był to chiński symbol noworoczny, roku krowy 2021 . W ramach zbratania z kulturą zachodnią widziałam też takie krowy w czerwonej czapce św. Mikołaja i w kraciastym szaliczku. Czego to ludzie nie wymyślą?!

Wachlarzyk z krowami - zabawkami Akabeko

Ofiarodawczynię wachlarzyka z krowami i jej towarzyszki zobaczyłam z daleka podchodząc do bramy. Tworzyły „ćwierkającą”, kolorową grupkę (tak odbieram ożywioną rozmowę Japonek), czekającą, podobnie jak ja, na otwarcie.

Stałam chwilę sama - w podobnym wieku, ale obca i inna. Popatrywały na mnie z dziecinną ciekawością, więc skinęłam głową z uśmiechem. Natychmiast odkłoniły się, ale trochę głębiej i każda kilka razy, po czym podjęły próbę nawiązania kontaktu. Ta w kimonie, śnieżno białych skarpetkach (Jak oni to robią – ani śladu brudu!) i sandałach getta, wykazywała największą chęć kontaktu. Starając się zaspokoić ich ciekawość podeszłam i zaprezentowałam cały mój japoński repertuar powitalny. Umiałam powiedzieć po japońsku: dzień dobry, że nazywam się tak i tak, i że jestem z Polski. Dałam im moją wizytówkę z nazwiskiem napisanym kataganą, co wzbudziło gwałtowne „ćwierkanie” - pewnie wyraz uznania. Żadna z pań nie mówiła, ani nie rozumiała po angielsku, więc wszystko, co im potem powiedziałam, powodowało krótką dyskusję między nimi - pewnie domyślały się zespołowo, o czym mówię. Szansę stwarzały słowa japońskie zapożyczone z angielskiego, ale, żeby uczynić je zrozumiałymi musiałam je przerobić na modłę japońską. Wstawić samogłoski na koniec słowa i między spółgłoski, jeśli ich brakuje. Być może więc zrozumiały, że zajmuje się architekturą krajobrazu - w porę przypomniałam sobie, że trzeba ladscape przerobić na „landosekejpu”, czy coś w tym rodzaju. Jak one przekazały mi wiadomość, że pani w kimonie jest nauczycielką ceremonii picia herbaty, doprawdy nie wiem. Może dzięki temu, że znałam słowa ocha – oznaczające herbatę i matcha czyli tę zieloną sproszkowaną używaną przy ceremoniach. Tak czy inaczej zalała mnie fala ich życzliwości zakończona wręczeniem mi owego wachlarzyka z krowami. W odróżnieniu od niektórych męskich zachowań, ich przychylność wydawała mi się szczera. Inna sprawa, że ich zachowanie odpowiadało tradycyjnemu wizerunkowi Japonek w relacji do mężczyzn. Mimo wieku były takie uroczo dziecinne, jakby prosiły się o dominacje i opiekę mężczyzn.

Japonki z którymi porozumiałam się prawie bez słów

Ogólnie rzecz biorąc Japończycy oszczędnie używają gestów i jeszcze oszczędniej min. Myślę, że jest to sposób maskowania prywatnych emocji dobrze wychowanego Japończyka. Zupełnie inny bywa stosunek do gestu używanego jako narzędzie do wykonania jakiegoś zadania. Tu Japończycy się nie oszczędzają. Usłużny uśmiech z „tysiącami” ukłonów to sposób na zjednanie klienta. Z naszego punktu widzenia możemy uznać to za przesadę i nieszczerość, ale dobrze byłoby, aby polscy sprzedawcy nauczyli się choć trochę tego przesadzania. Podobną, jak sprzedawcy gorliwością charakteryzują się ludzie zatrudnieni do pokazywania drogi. Jest to zajęcie, które rzadko uprawiane jest w Polsce, a zupełnie nigdy z taką gorliwością i uprzejmością. W Japonii jest ich wielu, zwłaszcza tam, gdzie dzieje się coś nadzwyczajnego, zmuszającego do zmiany rutynowych zachowań. Takich pokazywaczy zatrudnia się np. w związku z remontem ulicy. Japoński pracownik, a właściwie funkcjonariusz tej branży ubrany w hełm i jaskrawą kamizelkę wprost wychodzi z siebie, aby pokazać, gdzie masz jechać lub iść. Jest przy tym nadzwyczaj uprzejmy, wręcz całym sobą demonstruje jak bardzo mu zależy, żebyś bezpiecznie przemieszczała się we właściwym kierunku.

Między miejscem na uniwersytecie w Osace, gdzie byłam zatrudniona, a hotelem uczelnianym, gdzie mieszkałam, akurat wtedy remontowano ulice. W związku z tym trzeba było odrobinkę zboczyć z trasy. Nie było to zbyt skomplikowane, ani szczególnie niebezpieczne. Ulica nie była ruchliwa. Jednak w owym miejscu stał starszy, umundurowany, uzbrojony w świetlistą pałkę pan i wykonywał bardzo wymowne gesty pouczające jak iść. Odtwarzał tę zdumiewającą scenkę z ruchem dla każdej nadchodzącej czy nadjeżdżającej osoby - w stosunku do mnie 2 razy dziennie przez wszystkie dni owego remontu. Gdybym np. zmieniła zdanie, to nie odważyłabym się iść inną drogą, aby nie zrobić mu przykrości. U nas takich panów widuje się, gdy w związku z remontem ruchliwej drogi jeździ się tak zwanym wahadełkiem. Panowie posługują się oszczędnymi gestami, uprzejmi raczej nie bywają, dbają wyłącznie o kierowców, a pieszy niech radzi sobie sam.

Japoński pokazywacz - wzór uprzejmości i zaangażowania

Inny przykład zaangażowanej mowy ciała miałam okazję zaobserwować, gdy pewnego razu zgubiłam się na podziemnej, wielopoziomowej stacji metra, kolei i jeszcze nie wiadomo czego. Była to plątanina przejść, schodów, peronów, sklepów, restauracji – informacje japońsko i angielskojęzyczne pomieszane z reklamami. 

Podziemny poziom centrów komunikacyjo-handlowych

Nie mogłam się połapać w tej dżungli, więc poprosiłam o radę umundurowanego Japończyka – wyglądał na kolejarza. Pokazałam bilet. Natychmiast, z nadzwyczajną gorliwością przejął się misją pomagania obcej, białej pani. Jego znajomość angielskiego była chyba znikoma. Postanowił więc mnie zaprowadzić. Pokluczyliśmy trochę po korytarzach, aż uznał, że jest już blisko i wystarczy, że resztę drogi mi pokażę. Stanął, lekko popychając mnie do przodu, powtarzał „Right, right, righ” i gestem pełnym najlepszych intencji pokazywał w lewo. Zaufałam gestom, poszłam w lewo i trafiłam tam, gdzie chciałam.

Gesty ważniejsze od słów


środa, 6 marca 2024

Klif samobójców i inne atrakcje prefektury Fukui

 


 

Największą atrakcją turystyczną Prefektury Fukui leżącej na zachodnim brzegu wyspy Honsiu, jest klif samobójców Tōjinbō (東尋坊) i właśnie to miejsce było głównym celem naszej podróży. Wyruszyliśmy z Hiroshim mimo niepewnej pogody, ale na miejscu okazało się, że właśnie taka pogoda, najlepiej  harmonizuje z dramatyczną, czy nawet makabryczną specjalnością tego miejsca. Początkowo jechaliśmy pociągiem i wówczas udało mi się sfotografować dużą połać płaskiego terenu pokrytego zatopionymi o tej porze roku polami ryżowymi. Ten „powodziowy” krajobraz charakterystyczny dla Japonii, widywałam także w wielu innych miejscach, ale o tym napiszę osobno.

Pola ryżowe w prefekturze Fukui 

Pociągiem dojechaliśmy do  miasteczka Awara Onsen. Ma ono dwie turystyczne specjalności. Po pierwsze, jak sama nazwa wskazuje, słynie atrakcyjnymi onsenami czyli kąpielami w gorących źródłach, ale tej atrakcji wówczas nie udało mi się zakosztować. Po drugie tu przesiadają się z pociągu na autobus chętni do obejrzenia klifu. Tōjinbō to formacja skalna, która sięga w głąb Morza Japońskiego, atakując go niczym zbrojna szponami  łapa drapieżnika. Właśnie to miejsce chcieliśmy obejrzeć chcieliśmy obejrzeć.

Miejscowość tę zapamiętałam jeszcze z jednego powodu, który dedykuje tym wszystkim, którzy narzekają na nijakość i brak stylu polskich małych miasteczek. Nic to w porównaniu z prowincjonalnymi miasteczkami Japonii, a doskonałym przykładem tego zjawiska jest Awara Onsen. Niby wszystko czyste, zapewne technicznie sprawne i dostosowane do podstawowych potrzeb ludzkich, ale brzydkie, chaotyczne i nijakie do obrzydliwości. Zapewne jest to konsekwencja skrajnie liberalnej polityki gospodarowania przestrzenią, według zasady: każdy może budować co chce i gdzie chce, jeśli tylko ma kasę. (Stwierdzenie nieco przejaskrawione, ale na pewno coś w tym jest.) Dodam, że z tego sfotografowanego miejsca ruszają autobusy na klif Tōjinbō, więc jeśli miasto chciałoby zadbać o swój image w oczach turystów, to powinno bardziej postarać się o jakość tego miejsca.  

 


Awara Onsen przystanek autobusowy

 

Za oknem autobusu jadącego w stronę klifu krajobraz stawał się stopniowo coraz bardziej dramatyczny – sylwety sosen powykrzywiane i poszarpane wiatrem, zapach morza, czarne ptaki na niebie. Dramat narastał – byliśmy już blisko.

 

Burzliwe niebo w pobliżu klifu 

Mimo legendarnie brzydkiej pogody, Tōjinbō przyciąga turystów z kilku powodów. Zapewne pierwszy z nich to fascynacja samobójstwem. Wiadomo, że postrzeganie samobójstwa w japońskiej kulturze było i jest zupełnie inne niż u nas. Nie jest to czyn haniebny, czy wstydliwy, lecz akceptowany, a nawet podziwiany czy traktowany jako wręcz bohaterski. Klif Tōjinbō jest jakby stworzony po to, aby udramatyzować scenerię samobójstwa i w ten sposób podnosić rangę tego czynu. Dlatego tu podążali i podążają japońscy samobójcy, aby rzucić się ze skały w morze.

Wprawdzie współczesne władze Japonii walczą z tym aprobującym samobójstwo sposobem myślenia, ale walka z tradycją i to powiązaną z przekonaniami religijnymi, jak wiadomo, łatwa nie jest. Wciąż zdarzają się tu samobójstwa, zaś fascynacja tego typu zjawiskami ze strony obserwatorów czy gapiów wcale  mnie nie dziwi. Niestety jest to zjawisko powszechne w wielu krajach świata

 

Turyści obserwujący wyspę Oshima i oczekujący na wycieczkę stateczkiem 

Inny magnes to porywające piękno tego miejsca. Klify składające się z naturalnie ukształtowanych słupów kamiennych, np. bazaltowych znajdują się w kilku miejscach na świecie. Zawsze budzą pytanie, jak to się stało, że natura ukształtowała coś tak nieprawdopodobnego. W tym przypadku encyklopedie podają, że „skały klifów powstały pierwotnie 12–13 milionów lat temu w epoce miocenu w wyniku zmieszania magmy ze skałami osadowymi , tworząc  kolumny andezytu w kształcie pięciokątnym lub sześciokątnym, które zostały następnie zniszczone przez morze” (Wikipedia). To jest, rzecz jasna, tłumaczenie zrozumiałe dla geologów. Dla mnie jest to wynik walki tytanów: wulkanu i morza. Tak, czy inaczej jest to miejsce  niezwykłe i piękne.

 

Klif Tōjinbo

Mam nadzieję, że to nie samobójca

Kolejny powód przyjazdu turystów to spacer wzdłuż wybrzeża, podczas którego można obserwować najróżniejsze krajobrazowe skutki zmagania morza ze skałami, zobaczyć bujną, charakterystyczną dla tego miejsca roślinność. Można przekonać się, że procesy kształtujące ten krajobraz trwają nadal.  Słowem – znów jest pięknie i wymownie.

 

Ścieżka spacerowa wzdłuż klifu

 

Klif - ciąg dalszy

 Procesy trwają

Ścieżką tą można dojść do sąsiedniej miejscowości, z której piesza kładka prowadzi na maleńką wysepkę Oshima stanowiącą lokalny koniec świata.

Jest jednak jeszcze jedna atrakcja, która znacznie mniej mi się podoba, zwłaszcza, że umniejsza wartość wszystkich pozostałych. Otóż są tu stateczki wycieczkowe, którymi można opłynąć ów klif i obserwować go od strony morza. Pięknie, ładnie, sama bym chciała, ale na tych stateczkach zamontowane są głośniki dużej mocy, które nadają muzykę popularną w stylu disco. Basowe, mechaniczne, dudniące rytmy, prymitywna linia melodyczna, świdrujące ucho brzmienia, żałosna jakość, ale za to głośno, głośniej, najgłośniej, jak się da. Żeby to jeszcze była tradycyjna muzyka japońska o melancholijnym brzmieniu, albo po prostu żeby było ciszej. Nic podobnego, znów ostry atak kiczu na wszystko, co subtelniejsze. Niestety to powtarza się w Japonii często i wielu wydaniach.

 

Stateczek wycieczkowy – dobrze, że tego nie słyszycie

Tak to na Tōjinbō nie wykorzystaliśmy wszystkich atrakcji, ale i tak było warto.

 

 

niedziela, 3 marca 2024

Dzień Chłopca czyli karpie na niebie

 

 



W moim rankingu wrażeń estetycznych z Japonii pierwsze miejsce na pewno zajmują ogrody, ale zaszczytne drugie miejsce należy się karpiom powiewającym nad kanionem rzeki Yoshino na wyspie Shikoku.

Tango-no Sekku czyli Dzień Chłopca obchodzony jest w Japonii 5 maja. Jest to święto o pradawnych tradycjach, obecnie przemianowane na Dzień Dziecka i ustanowione jako święto narodowe.

Krajobrazowym znakiem tego święta jest umieszczony na wysokim maszcie koi-nobori czyli papierowy karp, powiewający na wietrze tak jakby pływał. Taka rybopodobna flaga powiewa nad każdym domem, w którym mieszka chłopiec. Bywa, że takich flag jest kilka, w tym czarna symbolizująca ojca. Są w różnych kolorach i wielkościach, co odpowiada ilości i wiekowi chłopców.



Koi-nobori - symbol Dnia Chłopca

Konstrukcja koi-nobori jest prosta. Jest to rodzaj rękawa otwartego po jednej i zaszytego po drugiej stronie z kolorowym malunkiem karpia na powierzchni. Rękaw napełniając się wiatrem przyjmuje kształt ryby.

Koi-nobori z bliska

Forma koi-nobori jest doskonale dobrana do symbolicznego sensu tej dekoracji. Jak wiadomo zwyczaje karpia są dość niezwykłe. Pływa bowiem pod prąd rzeki, co wymaga siły, determinacji i zaangażowania. Właśnie tacy powinni być chłopcy i dlatego to karp jest symbolem Dnia Chłopca.

Wśród krajobrazów wyspy Shikoku do najpiękniejszych należą doliny rzek Iya i Yoshino. Są to głębokie doliny, miejscami wręcz kaniony. Drogi wiją się i przeplatają z rzekami otwierając przed jadącymi coraz to nowe malownicze obrazy.

Dolina rzeki Iya

Kanion rzeki

Jedziemy doliną Yoshino i zatrzymujemy się na parkingu, z którego można zejść na dół do przystani łodzi turystycznych. Jest to jeden z przystanków trasy rejsów dla amatorów raftingu, to jest ryzykownych spływów górskimi rzekami. Iya i Yoshino idealnie nadają się do uprawiania tego sportu.

  


Oboke Gorge - przystań łodzi do spływu rzeką Yoshino

My tu jednak zatrzymujemy się w innym celu - będziemy podziwiać wielką instalację krajobrazową związaną z Dniem Chłopca.
Na górnym poziomie doliny rozciągnięte są liny, na których powiewają kolorowe karpie. Wygląda to wręcz genialnie – land art w mistrzowskim wydaniu. Tu usłyszałam jeszcze jeden szczegół karpiowej legendy. Młody karp był tak zawzięty w dążeniu do celu, że wyskakiwał nad wodę omijając w ten sposób opór rwącego nurtu rzeki.

Instalacja z latającymi karpiami

No tak, wszystko się zgadza. To jest ta twarz japońskiej kultury, którą uwielbiam.

W dolinie rzeki Iya znajdują się mosty wiszące na lianach – jeden z nich opisałam w spocie pt. Wyczyny inżynierskie. Ogółem na obu rzekach jest co nie miara najróżniejszych mostów i kładek  – można by się wręcz uczyć historii budowy mostów. Są tu także wodospady – jeden z nich Biwa oglądałam.

Jedna z kaskad wodospadu Biwa na rzece Iya  - 


Kontemplacja wodospadu

piątek, 1 marca 2024

Dziwne, dziwniejsze, kuriozalne

 


Czytając ten tekst zapewne wielu pomyśli, że moja zdecydowana krytyka pewnych japońskich obyczajów jest zbyt surowa, że powinnam być bardziej tolerancyjna, że takie rzeczy zdarzają się także w innych krajach itp. Tak, zapewne tak, nikogo nie będę przekonywać, ale pozwólcie mi wyrazić swoje zdanie. Może znajdą się tacy, którzy je podzielą. Będzie tu mowa o jedzeniu trującej ryby fugu, o grze w pachinko, o modzie na kobiety-dzieci zwane rorīta i o traktowaniu psów tak, jakby były dziećmi.

FUGU

Najdziwniejszym z dziwnych jest szaleństwo ryby fugu (ふ). Widziałam te ryby żywe, pływające w akwarium, które wbudowano w ścianę restauracji Genpin Fugu w Osace. Widziałam też menu z potrawami z ryby fugu. Rozdymka tygrysia, bo tak po polsku nazywa się ta ryba, podobnie, jak inne rozdymki ma dwie bardzo różniące się postacie. Ta pierwsza, na co dzień, niczym szczególnym się nie wyróżnia oprócz brzydoty. Jest wrzecionowata, szara i ponura. Jeśli jednak się wystraszy np. gdy się ją wyciąga z wody, nadyma się powietrzem do postaci kuli z ogonkiem i pyszczkiem. Poza tyn u niektórych rozdymek na całej powierzchni pojawiają się kolce. Może też w podobny sposób nadąć się wodą. W tej drugiej, nadętej postaci jest znacznie ładniejsza.

Żywe ryby fugu w akwarium restauracji Genpin Fugu w Osace

Fugu w postaci rozdętej na wystawie restauracji

Mięso rozdymki jest zapewne smaczne, choć nie wierzę, żeby ten smak był tak wspaniały, aby tłumaczył podejmowanie szaleńczego ryzyka, jakie wiąże się z jej jedzeniem. W niektórych organach ryby fugu znajduje się bardzo silna, śmiertelnie groźna trucizna, która jeśli dostanie się do potrawy, zabija jedzącego i to bardzo okrutną śmiercią. Ryzykant nie umiera bowiem natychmiast, lecz długo oczekuje na śmierć z pełną świadomością nadchodzącego końca, ale bez możliwości ratunku. W ten sposób umiera w Japonii rocznie kilku do kilkunastu smakoszy. Nie słyszałam, aby ryby fugu były serwowane w jakimkolwiek innym kraju.

Są rzecz jasna sposoby przygotowania nietrującej potrawy z fugu, w czym specjalizują się w szczególny sposób szkoleni kucharze, ale nigdy nie ma absolutnej pewności, że wszystko jest w porządku. Na pewno to ten właśnie margines niepewności, a nie ten doskonały smak, tak mocno przyciąga jedzących. Gdyby nie to szaleńcze ryzyko, ryba fugu z pewnością nie byłaby tak sławna.

Menu z rekomendacjami i ostrzeżeniami

Gdy przyglądałam się żywej rybie twarzą w twarz, wrażenie było arcynieprzyjemne i to nie tylko dlatego, że wiedziałam o truciźnie, ale dlatego, że była to szara, okropna morda z wyrazem bezmyślnego okrucieństwa. W drugiej, kulistej postaci, z „usteczkami” wydętymi jak do pocałunku i promienistymi kolcami, fugu jest ładna, a nawet wręcz urocza.

Zawsze irytuje mnie twierdzenie, jakoby podobno przyrodzone prawo ludzi do adrenaliny uzasadniało różne idiotyczne przedsięwzięcia. Jak oceniać, jak zrozumieć, jak nazwać mentalność akceptującą tego rodzaju ryzyko? Jak zrozumieć społeczeństwo, które akceptuje tę fiksację nazywając fugu potrawą narodową? Coś tu chyba nie gra i to bardzo. Jakże blado i niewinnie brzmi w tym kontekście grymaszenie kogoś, kto nie chce jeść kaszanki, ponieważ w jej składzie jest krew!

PACHINKO

Inny rodzaj akceptowanego szaleństwa to granie w pachinko (パチンコ). Tej hazardowej zabawie służą ogromne salony znajdujące się w centrach i pasażach handlowych. Widać i słychać je z daleka, bo są bardzo kolorowe, bardzo migotliwe i bardzo głośne. Wejście do takiego salonu człowieka w miarę normalnego, tak jak ja rozumiem normalność, jest dotkliwą przykrością ze względu na ów hałas i jaskrawość świateł, ale jeśli idzie o ruch, jest tam zadziwiająco spokojnie. Przy automatach do gry ustawionych ciasno rzędami, siedzą ludzie jak zamurowani. Ich wzrok wbity jest w automaty, a ręce wykonują drobne nerwowe ruchy. Siedzą tam starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni tak skupieni na grze, że oderwanie ich od tej czynności wydaje się niemożliwe. Ludzie zaczarowani przez maszyny.

Salon panchiko w Osace

Hałas salonu gry 

Gdy spojrzy się frontalnie na automat, można zrozumieć na czym polega owa gra. Jest tam bajecznie kolorowa pionowa plansza świecąca i migająca przy akompaniamencie rytmicznie powtarzanych elektronicznych, natrętnych melodyjek. Do niej przymocowane są różne przeszkody i kieszonki. Gracz inwestuje w tę zabawę stalowe kulki, które spadają z góry w dół obijając się o owe przeszkody i trafiają do rozmaitych kieszonek. Ostatecznie trafiają w miejsca dające wielką wygraną, albo małą wygraną, albo nic. Gracz może w pewnym, niewielkim stopniu wpływać na przebieg tego spadania.

Grająca w panchiko w salonie w Shinjuku w Tokio

Jest to zatem par excellance gra hazardowa, a ponieważ w Japonii teoretycznie hazard za pieniądze jest zabroniony, wymówką stają się owe kulki, które w sensie fizycznym pieniędzmi nie są. To, że trzeba je kupić aby grać, a potem można je sprzedać, jeśli się wygra, nikomu jakoś nie przeszkadza.

RORITKI

Na ulicach japońskich wielkich miast zobaczyć można znaczną liczbę tak zwanych roritek (ロリータ) czyli dziewczynek i młodych kobiet wystylizowanych na słodkie, nieporadne, naiwne panienki. Są to członkinie młodzieżowej subkultury, która wzięła swoją nazwę od tytułowej bohaterki książki Nabokowa pt. Lolita.

Dlaczego więc rorita, a nie lolita? Japończycy mają trudność z wymawianiem głoski „l”, więc zamieniają ją na „r”. Najbardziej uciążliwym dla turystów przejawem tej zamiany jest słowo „hotel”, które w wielu językach świata brzmi podobnie. Po japońsku brzmi jednak inaczej – hoteru lub nawet heiteru z akcentem na „o”. To „u” na końcu jest konsekwencją innego rodzaju kłopotów. Po japońsku większość słów kończy się samogłoską, więc Japończycy chętnie dodają samogłoski na końcu do słów angielskich, np. giftu czyli podarunek.

Typowa roritka z koleżanką z punkowców

Przez sklepem dla roritek

Roritka ubrana jest na wzór około dwunastoletniej dziewczynki z bogatego europejskiego domu z różnych, ubiegłych epok. Ma bufiastą sukienkę do kolan na halce, pełną falbanek i kokardek, na krzywych nóżkach ma opadające bezradnie skarpetki i buciki zapinane na guziczek. Na głowie burza kręconych włosków ozdobiona kolejną porcją przesłodzonych ozdóbek. W Japonii można dostać skarpetki fabrycznie zmarszczone. Pewnie są tanie, aby mniej zamożne Japonki mogły choć trochę upodobnić się do ideału. Roritka ma szeroko otwarte okrągłe oczka, wpatrzone naiwnie w dal, a usteczka zwinięte w dziubek nie wyrażają chęci mówienia niczego mądrego. Roritka miewa wiele dodatkowych atrybutów, np. parasolkę z koronkami, wózek do wożenia pieska itp.

Podkolanów ki fabrycznie pomarszczone

Dziecko ostatecznie można tak ubrać. Jest gorzej. Są takie starsze nastolatki i młode, dorosłe kobiety, które hołdując tej modzie, próbują mimo wieku utrwalić ten klimat niewiniątka. Nie będę udawała, że mi się to podoba. Mój brak akceptacji dotyczy nie tylko aspektów estetycznych. Jako umiarkowana, ale jednak feministka, uważam, że lansowanie w modzie naiwności, infantylizmu i zwyczajnej głupoty kobiet, jest co najmniej irytujące.

Głoszona w mediach historia tego trendu nie jest dla mnie przekonywująca. Mówi się bowiem, że miał być to sposób na wykreowanie mody na skromny, grzeczny ubiór, przeciwny wyuzdanej modzie odsłaniającej zbyt wiele nagiego ciała. Czy tak rzeczywiście było nie wiem, ale jeśli było, to się nie udało, bo wyszedł trend z wyraźnym pedofilskim podtekstem, o czym świadczy choćby jego nazwa. Nie sposób tego kwestionować.

Dlaczego ten trend tak jednoznacznie kojarzony jest z Japonią, choć dziś wiele firm na świecie produkuję mnóstwo towarów dla miłośniczek tego stylu? Pewnie ma to związek z kulturą Anime, która lansuje podobne klimaty. Można też na to spojrzeć na szerszym tle. Z jednej strony trzeba wziąć pod uwagę tradycję japońską przydzielającą kobietom role służebną w stosunku do mężczyzn. Z drugiej strony widoczne są próby zmiany tej coraz to bardziej krytykowanej sytuacji.

Tak się składa, że nastał taki moment, w którym sama stanęłam wobec znamiennej dla tego problemu sytuacji. Przygotowując się do pierwszego wykładu na Osaka City University wybrałam strój moim zdaniem elegancki ale skromny: czarne spodnie, biała bluzka z falbanką wokół szyi. Wykład się udał, ale po nim Hiroshi, który zaprosił mnie do Japonii, zgłosił uwagę, że źle się ubrałam. Chodziło chyba o tę falbankę i kulkę z kryształu górskiego na skromnym srebrnym łańcuszku, którą miałam na szyi. Bardzo mnie ta uwaga speszyła, choć nie rozumiałam skąd ta krytyka. Potem zauważyłam, że kobiety w środowisku naukowym, to znaczy te, które chcą być traktowane poważnie, ubierają się nad wyraz skromnie: czarny żakiet, czarna spódnica lub spodnie, biała bluzka bez ozdób. Żadnej indywidualności, ozdobności, wdzięku, nic. Jednym słowem odwrotność roritki. O roli kobiet w Japonii jeszcze napiszę. Myślę, że w tej sprawie przemiany są w toku. Zapewne po dziesięciu latach od mojej japońskiej przygody już wiele się zmieniło.
Moja zbyt ozdobna kulka

PIESKI JAK DZIECI

Trochę podobna do przesłodzonej roritkowej subkultury jest moda na traktowanie piesków jak dzieci. To oczywiście nie jest szaleństwo wyłącznie japońskie. W wielu krajach świata bywa podobnie, ale japońskie wydanie jest jakoś powiązane z stylistyką roritki lub lalki Barbie. Ubranka dla psów są często różowe i pełne ozdóbek. Jest też dla nich specjalna biżuteria.

Pieski na spacerku z "mamusią" na ulicy Hakaty

Mniej eleganckie pieski są często wożone na rowerze, ale one już nie nadają się do tej opowiastki, bo przeciwko temu nic nie mam.

Piesek na rowerze

Natomiast a propos piesków przypomina mi się inne, mieszane uczucie, jakiego doświadczyłam będąc w centrum handlowym w mieście Sendai. Mimo hałasu, jaki tam panował, podobnie, jak w innych tego typu miejscach, usłyszałam szczekanie psów. Szybko wytłumaczyłam sobie, że to pewnie kolejny sygnał dźwiękowy lub reklama. Takie niby przyrodnicze sygnały bywają często stosowane, np. ćwierkanie ptaszków na skrzyżowaniach ulic. Szczekanie jednak trwało długo i nie wykazywało żadnej regularności. Okazało się, że był to sklep ze szczeniakami. Jego ścianami były szklane, jasno oświetlone regały podzielone na klatki. Tym razem źródło dźwięku okazało się naturalne, jeśli oczywiście taką koncentrację psów w poziomie i pionie można uznać za coś naturalnego. Mimo, że było czysto i pastelowo, wątpię, czy pieski doceniały ten rodzaj słodyczy. Gdy w roku 2011 dowiedziałam się o straszliwych zniszczeniach miasta Sendai przez pamiętne trzęsienie ziemi połączone z tsunami, przypomniałam sobie ten sklep, a wyobraźnia podsunęła mi obraz tego miejsca w trakcie trzęsienia ziemi.

Nastroje japońskich pasaży handlowych - tu Shinkyogoku w Kioto


Powrót do Chiiori

Moje zwiedzanie wyspy Shikoku w roku 2009, podobnie zresztą, jak innych miejsc w Japonii, było najeżone niespodziankami, zaskoczeniami i zag...