poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Krótka podróż do Hiruzen, czyli natura po japońsku

 

Krótka podróż do Hiruzen, czyli natura po japońsku

 

Hiruzen to niewielki region turystyczny – tak mały, że tej nazwy w tamtym okresie nie doszukałam się na Google Maps. Moje poszukiwania w Internecie doprowadziły mnie do dość zaskakującej konstatacji, że atrakcją Hiruzen muszą być krowy. Mimo, że krowa wydaje mi się zwierzęciem sympatycznym i na swój sposób ładnym, nigdy nie uważałam jej za atrakcję turystyczną. Krowa jaka jest, każdy widzi. Czyżby japońskie krowy były bardziej pociągające od polskich? Pojechałam tam z Kioto razem z moim japońskim przyjacielem, który miał coś do załatwienia w pobliskim miasteczku. Rozumiałam, że była to reakcja na moją prośbę, abym mogła zobaczyć fragment prawdziwej japońskiej natury.

Już sama podróż koleją była fascynująca. Hiruzen leży na zachodnim wybrzeżu Honsiu, zatem jadąc z Kioto trzeba było przeciąć tę górzystą, jak cała Japonia, wyspę ze wschodu na zachód. Pociąg z determinacją atakował strome, gęsto zalesione góry, które w miarę oddalania się od Kioto, coraz liczniej i bardziej stanowczo stawały mu na drodze, Wkrótce podróż stała się czymś w rodzaju nurkowania w tunelach, a każde wynurzenie było nową niespodzianką: a to głęboki wąwóz z rwącą, górską rzeką, a to żółte o tej porze roku pola ryżowe, a to znów wielka cementownia, a potem ciemny, gęsty las, cmentarzyk na półce skalnej lub „zadrutowana” ze szczętem miejscowość. W końcu przy kolejnej odsłonie pojawiła się potężna góra, wyższa od innych i w partii szczytowej niezalesiona. „Daisen, Daisen!” – pasażerowie nabożnym szeptem wymieniali tę najwidoczniej ogromnie ważną informację. („Babia, Babia!” podobny szept podziwu można usłyszeć gdzieś w Zawoi czy na Orawie) Daisen po japońsku znaczy wielka góra. Jest to jednocześnie imię własne kilku gór w Japonii - tak przynajmniej wynikało z moich internetowych poszukiwań.

Daisen – święta góra  w prefekturze Tottori  na Honsiu

Gdy rozejrzałam się po wagonie, zauważyłam, że moja obecność zwiększała owo poruszenie wywołane widokiem góry Daisen. Byłam prawdopodobnie jedyną białą kobietą nie tylko w tym pociągu, lecz w całej prefekturze Tottori. Zapewne zdaniem pasażerów koniecznie powinnam wiedzieć, że oto właśnie mam zaszczyt widzieć ich wielką, wspaniałą górę Daisen. Gesty i znaczące spojrzenia miały kierować moją uwagę na jej majestatyczną sylwetę. Potwierdzałam w podobny, niemy sposób, że widzę i doceniam i wówczas na twarzach Japończyków malował się spokój i zadowolenie. „Na szczęście ta obca kobieta wie, co dobre, a jeśli nie wie to przynajmniej została skutecznie pouczona.”

Góra Daisen ukazywała się jeszcze kilka razy i to w różnych ujęciach. Była świetnie widoczna również z placu przed małą stacyjką, gdzie wysiedliśmy z pociągu. Wprawdzie widok ten był poprzecinany siecią kabli i drutów, ale w tym kraju to norma, do której trzeba po prostu przywyknąć.

Autobusik hotelowy zabrał nas z placu przed stacją. Nas to znaczy nas dwoje oraz małżeństwo Japończyków w starszym wieku. W drodze pani traktowała mnie jak znajomą, do czego zapewne upoważniała ją wymiana uśmiechów podczas adorowania góry Daisen. Znajomość ta miała trwać jeszcze cały dzień, lecz od początku do końca była mimiczna, bo pani nie znała angielskiego. Zostałam po raz setny przedstawiona przez mojego towarzysza, że jestem z Pōrando (akcent na „o”), co jak zwykle zostało przyjęte z wielkim uznaniem – prawdopodobnie równie wielkim, jak wówczas, gdybym była z jakiegokolwiek innego kraju. Tak to jest z tymi Japończykami. Wszechogarniająca uprzejmość pokrywa równą warstwą wszystkie, zapewne różnorodne emocje i tym samym uniemożliwia odczytanie tych prawdziwych. Wielokrotnie powtarzane stwierdzenie, że Japończycy nie pokazują swoich emocji nie jest do końca prawdziwe. Pokazują, ale na ogół jedną, stale tę samą. Jaśnieją wręcz uprzejmością i zachwytem, że mają z tobą do czynienia, wydają też, niejednokrotnie chórem, dźwięk – przeciągłe aaaaaaaaaaaaaa na wdechu – oznaczające zaskoczenie i zachwyt. Jest to zasadniczo dość przyjemne, ale tylko dopóki nie zorientujesz się, że jest to zasłona przykrywająca prawdziwe reakcje. Dość podobny dźwięk bywa także rodzajem rozbiegu przed wygłoszeniem jakiejś riposty, tak jakby ktoś najpierw się dziwił, potem zbierał myśli i w końcu dawał odpowiedź.

Autobusik piął się po karkołomnych serpentynach, co przyprawiało mnie o krótkie napady paniki i leciutkie mdłości. Panika brała się stąd, że siedziałam w pierwszym rzędzie dla pasażerów po prawej stronie i gdy patrzyłam w stronę fotela kierowcy, okazywało się, że go tam nie ma. ”Jezus, Maria, jedziemy bez kierowcy!” W Japonii jeździ się lewą stroną, więc kierowcy siedzą po prawej.  Oczywiście w naszym autobusiku był kierowca, ale z mojego fotela zupełnie niewidoczny. Zasłaniało go wysokie oparcie przypominające kształtem sylwetkę zakonnicy. Wszystko, zatem było w normie, ale tego nie chciała przyjąć do wiadomości moja podświadomość. Co gorsza zakonnica na drodze to coś w rodzaju czarnego kota, a na serpentynach zwykle robi mi się niedobrze. Nie byłam, więc zachwycona, ale prowadząc mimiczny dialog z nadzwyczaj „rozmowną” Japonką musiałam się stale uśmiechać i to po japońsku czyli bardzo bardzo uprzejmie.

Okolica stawała się coraz bardziej górzysta i pusta. Wielkie, wspaniałe, zalesione góry nacierały zewsząd. Nareszcie skończyły się serpentyny, więc mogłam zachwycać się do woli. „Wreszcie zobaczę kawałek prawdziwej japońskiej natury!” Tego chciałam i to niebawem miało się ziścić.

Wesołe miasteczko wśród gór

„Dojeżdżamy do hotelu” oznajmił mój towarzysz i wówczas zobaczyłam coś, co pozornie przeczyło logice - gigantyczne, czerwone koło rodem wprost z lunaparku – typ urządzenia rozrywkowego znany z wiedeńskiego Prateru i znad Tamizy w Londynie. Wielkie, czerwone koło z równie czerwonymi wagonikami przecinało bez skrępowania sylwetę wspaniałych japońskich gór. Niebawem ukazał się dalszy ciąg tego wesołego miasteczka – kolorowe apogeum kiczu – absolutne zaprzeczenie szacunku do natury. Disneyland w dzikiej, górskiej dolinie. Zadziwiające!

Hotel, w którym mieliśmy zamieszkać, miał elegancką, minimalistyczną sylwetę. dobrze dopasowaną do zarysu gór. Jak wiele innych japońskich budowli, przywodził mi na myśl rysunki i wizualizacje projektowe wykonywane przez ambitnych architektów i............. moich studentów. Jego wnętrze różniło się od hoteli wielkomiejskich jedynie wielkością pokoi – były znacznie większe i miały duże, otwieralne okna skierowane na panoramę gór.

Po zameldowaniu poszliśmy na spacer. Była to jedna z kilku pętli polecanych przez hotel, jako piesze trasy spacerowe. Szliśmy po wygodnej drodze kołowej lub starannie urządzonej ścieżce. Wszelkie gąszcza, w które można by ewentualnie wejść ścieżką mniej komfortową, mój towarzysz starannie omijał.

 

Krajobraz Hiruzen z góra Daisen w tle

 Łatwo było zauważyć, że rejon, w którym byliśmy w jakiś tajemniczy sposób łączy się z krowami. Już w lobby hotelowym zauważyłam rozliczne wizerunki krów: rysunki, maskotki, zdjęcia. Na drodze okazało się, że wizerunek krowy zdobi żeliwne pokrywy studzienek kanalizacyjnych. Każde miasto w Japonii ma swój wzór takiej studzienki, który przedstawia zwykle jakąś lokalną specjalność. Tu w Hiruzen tą specjalnością najwidoczniej były krowy. Kolejny egzemplarz, tym razem wyjątkowo paskudny stał przed małym skupiskiem sklepów - plastikowa lub betonowa figura krowy, pomalowana lakierem w krowim kolorze. Miała naturalne rozmiary i miała być naturalistyczna, ale w istocie była nieudolnie ulepioną bryłą krowopodobną. Żadnej żywej krowy w zasięgu wzroku nie było, natomiast to, co ewentualnie mogło być pastwiskiem porządnie zaorano. Tu w południowej części Honsiu pod koniec września wszystko wkoło było zielone, tylko pastwiska nie.

Jedyna 3 krowy, jakie widziałam w Hiruzen

Krowy żyją i są karmione w oborach. Może tylko w sezonie urlopowym wypuszczają je na zewnątrz, aby stanowiły atrakcję turystyczną? Dają bardzo dobre mleko, z którego produkowane są  sery pod nazwami: Gouda, Roquefort, Ementaler itp. Białych serów Japończycy nie jedzą.

Trasa spaceru zawiodła nas do wesołego miasteczka. Było zamknięte, ale niektóre urządzenia były czynne i strasznie hałasowały. Dawało to wyobrażenie o koszmarnym „krajobrazie dźwiękowym” tego miejsca w czasie pełnego funkcjonowania. Wygląd tego miejsca był równie okropny. Mimo, że nie weszliśmy do środka, mogliśmy „docenić” bajecznie kolorowe, mauretańskie kopuły czegoś w rodzaju karuzeli, jaskrawo żółtą trasę kolejki górskiej, w krzakach rozstawione były naturalnej wielkości figury zebro-, hipopotamo- i żyrafopodobne. Nad wszystkim górowało wcześniej opisane czerwone koło. Nie zmyślam – tak rzeczywiście było.

Wróciłam do hotelu zdumiona i zniesmaczona, a po kolacji miałam znów ochotę na spacer. Niebo było gwieździste, powietrze chłodne i czyste. Mojemu Japończykowi nie spodobał się ten pomysł. „Nie da się, bo droga nie jest oświetlona.” Postanowiłam iść sama, więc postraszył mnie małpami, czyhającymi w leśnych ostępach na turystkę z Pōrando. Nie dałam się przestraszyć, więc poszerzył asortyment strachów o dziki, tygrysy i inne bestie. Pomyślałam, że zapewne są z gipsu podobnie jak wszystkie dotychczas widziane w Hiruzen zwierzęta. Do dziś nie wiem, czy to były strachy na lachy, czy rzeczywiście spacer był ryzykowny.

Na drodze było jasno od świateł padających z okien budynków. Najjaśniej świecił automat do sprzedaży zimnych napojów, dokładnie taki sam, jak wszystkie inne stojące w Japonii na każdym kroku. Prawdą jest, że żywego ducha w okolicy nie było, choć hotel był pełen turystów. Zapewne podziwiali naturę przez szybę grzejąc się w gorącym hotelowym onsenie.

Obudziłam się przed świtem. To, co zobaczyłam za oknem było porywająco piękne. Czarno-biała grafika – stożkowate szczytu gór wynurzały się z mgły zalegającej przy ziemi i tak gęstej, że żaden fragment terenu nie był widoczny. Absolutna synteza krajobrazu. Widok zmieniał się z każdą minutą. Najpierw misterna sylweta z dachów i drzew przebiła się przez mgłę, dodając trzecią formę do tamtej syntezy. Potem na niebie pojawiły się chmury, najpierw szaro-białe, potem lekko zarumienione od strony, po której miało pojawić się słońce. Sylwety zwolna nabierały koloru, aż wreszcie słońce wyskoczyło zza horyzontu, małe, jaskrawo pomarańczowe, ale z niewyraźnym zarysem rozmytym przez mgłę.  Im było większe i wyżej nad horyzontem, tym bardziej obraz stawał się zwyczajny, kolorowy i szczegółowy.

 Wschód słońca - widok symboliczny

Tak skończył się spektakl przyrody, w którym tkwi coś w istotny sposób japońskiego. Oto bogini słońca Amaterasu jedna z kluczowych postaci mitu o powstaniu Japonii wychodzi po drabinie łączącej ziemię z niebem. Oto czerwone słońce - pierwowzór flagi kraju, który w rodzimym języku zwie się właśnie Krajem Wschodzącego Słońca (Nihón albo Nippón). Po takim spektaklu, japońskie symbole i mity stają się bardziej przekonywające, bardziej realne.

Stałam urzeczona zastanawiając się, czy ktoś oprócz mnie ogląda to szczególne widowisko. Niebawem zobaczyłam parę spacerowiczów, którzy najwyraźniej wyszli podziwiać wschód słońca.

Po śniadaniu znów sama wyrwałam się na spacer w stronę, która budziła nadzieję na zobaczenie natury nieprzygotowanej na obecność turystów. Zobaczyłam dość przeciętne domy, każdy inny, a za nimi pola i łąki z roślinnością, która wydała mi się naturalna. Wysokie trawy powiewające pióropuszami w perłowym kolorze, zioła i drobne kwiatki, a wśród nich znane z polskich, wiejskich ogródków kosmosy. Potem dowiedziałam się, że w Japonii mają identyczną nazwę. Powietrze było przepełnione głosami natury; ptaki, owady, cykady. Wypatrywałam, czy nie zobaczę jakiegoś czworonoga na wolności. Ostatnio, mieszkając w Kioto widywałam psy odziane w modne wdzianka, falbanki i koronki. Wreszcie doczekałam się. Łasiczka na mój widok czmychnęła za załom muru. Czekałam, w nadziei, że pokaże się znowu. Było to urocze i ciekawe zwierzątko, więc wychodziło kilka razy, żeby mnie zobaczyć, aż w końcu zniknęło w wysokich chaszczach za bramą.

Kosmosy i lilie pajęcze

Następnego dnia poszliśmy do restauracji spróbować serów i wina.

Winiarnia w Hiruzen

Zamówiliśmy lampkę wybranego gatunku wina i porcję sera. To, co dostaliśmy było znów do bólu japońskie. Porcja sera miała wielkość dwu paznokci, za to podana była na maleńkim tekturowym talerzyku tak pięknym, że oba talerzyki zabrałam do Polski. Majstersztyk designu – bardzo prosty, ale z pomysłowym wygięciem ułatwiającym podnoszenie. Takie rzeczy powalają mnie na kolana - proste, komfortowe, wysmakowane. Dlaczego ci sami Japończycy i te same Japonki budują te straszne Disneylandy, obwieszają wszystko koszmarnymi, różowymi wisiorkami, a do psich uszu przyczepiają kolorowe kolczyki?

Papierowa tacka  - japoński design

Estetyka współczesnej Japonii pozostaje dla mnie tajemnicą. Jest zestawem jaskrawych sprzeczności, podobnie jak stosunek Japończyków do natury. Ogrody japońskie są niedościgłym wzorem wysmakowanej kompozycji przestrzennej, a jednocześnie przeciętna japońska ulica jest przykładem chaosu i bylejakości. Szacunek do natury ma także swe zadziwiające postacie: bonsai, ikebana, karkołomnie kształtowane drzewa w ogrodach, podziwianie natury z daleka i przez szybę. Wiele o tym napisano, wiele o tym czytałam. Nadal jednak nie rozumiem i wątpię, czy kiedykolwiek to nastąpi.

Wycieczka do Hiruzen utwierdziła mnie w przekonaniu, które wyrobiłam sobie już wcześniej. Gdyby Japończyk chciał na leśnej polanie zapalić ognisko, zapewne zacząłby się rozglądać za specjalnym guzikiem do zapalania ognisk, wyposażonym w precyzyjną instrukcję, jak się to robi. Nie jestem pewna czy takiego guzika gdzieś rzeczywiście nie ma.

 

Powrót do Chiiori

Moje zwiedzanie wyspy Shikoku w roku 2009, podobnie zresztą, jak innych miejsc w Japonii, było najeżone niespodziankami, zaskoczeniami i zag...