piątek, 2 sierpnia 2024

Powrót do Chiiori

Moje zwiedzanie wyspy Shikoku w roku 2009, podobnie zresztą, jak innych miejsc w Japonii, było najeżone niespodziankami, zaskoczeniami i zagadkami. Wynikało to między innymi z mojego nikłego przygotowania do tej podróży. Znalazłam się tam nie z mojej inicjatywy i program zwiedzania był obmyślony beze mnie. Była to niebywale hojna, choć zupełnie niespodziewana inicjatywa Hiroshiego. Na dodatek miałam mało czasu, aby się najpierw oswoić, a potem przygotować. Nasze porozumienie werbalne nie było łatwe. Mój angielski był kulawy, a wymowa słowiańska, a jego angielski był lepszy, ale wymowa po prostu niepojęta. Dla Japończyków angielska pronunciation jest diabelnie trudna. Nie zmienia to faktu, że za to, co pokazał mi Hiroshi w Japonii należy mu się ode mnie order wdzięczności. Niemniej faktem jest, że w Japonii wielokrotnie byłam i widziałam miejsca, o których znaczeniu wiedziałam wówczas o wiele za mało. Właściwie dopiero teraz, gdy piszę tego bloga, mam dość czasu, aby doczytać, przestudiować, poznać lepiej sens tego, co wówczas widziałam.

Mój kontakt z Domem Fletu czyli z chatą Chiorii jest chyba najlepszym przykładem tego  mocno spóźnionego poznawania  sensu.

 

Dom Fletu we wsi Tsurui  w prefekturze Fukushima na Shikoku

Na Shikoku przyjechaliśmy pociągiem (patrz: Wyczyny inżynierskie), a potem zwiedzaliśmy wyspę mikrobusikiem. Był to pojazd mały, ale dzielny, bez sprzeciwu pokonujący wyjątkowo strome drogi i ciasno skręcone serpentyny. Górska dolina, a właściwie kanion, rzeki Iya w centralnej części wyspy jest niebywale malowniczy i niebywale trudno dostępny. Jadąc tam trochę wiedzieliśmy na ten temat, ponieważ wcześniej mieliśmy spotkanie z gospodarzami tego regionu. Podstawowy problem, o jakim tam wówczas mówiono to owa niedostępność i trudność w zagospodarowaniu. Młodzi mieszkańcy coraz liczniej opuszczali wyspę, na której niemal każdy kawałek płaskiej powierzchni czy to pod zabudowę, czy to pod uprawę musiał być wykuwany w stromym, skalistym stoku.

Spotkanie w urzędzie miasta Miyoshi

Przed wielu, wielu laty, bo w wieku XII, ową niedostępność doliny wykorzystywali uchodźcy  z rodu Heike, którzy po przegranej wojnie uciekali przed ścigającymi ich wrogami z rodu Genji. Wojna ta jest tematem japońskiej klasyki - Heike monogatari – anonimowego japońskiego eposu rycerskiego  i wielkiego mnóstwa grafik, a także współczesnych komiksów i filmów animowanych

Wojna na klasycznej grafice japońskiej

Jak już pisałam (patrz: Wyczyny inżynierskie), Heike nauczyli się budować wiszące mosty, przeprawiali się nimi na drugą stronę kanionu Iya, a następnie odcinali je, aby utrudnić pogoń. Niedostępność regionu jako sposób na izolację okazała się nadzwyczaj skuteczna, skoro państwo japońskie uzyskało pełnie władzy nad regionem dopiero w roku 1920. W latach 70-tych XX wieku w tamtych rejonach można było usłyszeć jeszcze prastare zabytki językowe – słowa z języka dworskiego Heian.

Nasz sympatyczny przewodnik zarządził postój na stromej i wąskiej drodze. Gdy zeszliśmy kamienną ścieżką nieco niżej, ujrzeliśmy widok w tym sensie zaskakujący, że tym razem łudząco podobny do tego, co możemy oglądać w polskich Beskidach. Jakże liczne moje dotychczasowe japońskie zaskoczenia polegały na czymś dokładnie odwrotnym – wszystko było inne niż w Polsce. Zaś tym razem - niezwykle podobne.

Była to 300-letnia chata Chiiori – obiekt niewielki lecz, jak się później okazało, bardzo ważny z punktu widzenia idei ochrony architektury ludowej w Japonii.

Chiiori – czy to w Japonii, czy może w Polsce?


W roku 1971 do doliny rzeki Iya zawędrował 19-letni Amerykanin Alex Kerr. W tym okresie egzystowały tam jeszcze górskie wsie, w których tamtejsi wieśniacy, na starasowanych stokach, uprawiali herbatę, ryż, żyto, ziemniaki i tytoń. Hodowano też jedwabniki. Miejsce to – tak natura, jak i bardzo odrębna skutkiem izolacji kultura, zauroczyły Kerra tak bardzo, że z tym regionem i z jego problemami związał resztę swojego życia.

Alex Kerr kupił starą, opuszczoną chatę, zamieszkał tam i rozpoczął prace zabezpieczające i remontowe. Po 38 latach, gdy oglądałam to miejsce, był to obiekt muzealny w typie europejskiego skansenu, w którym można było obejrzeć chałupę zewnątrz i wewnątrz, popatrzeć przez rozsuwaną ścianę centralnego pomieszczenia na wspaniały las po przeciwnej stronie doliny, posiedzieć na kamiennym tarasie przed domem, pooglądać sprzęty i dekoracje zgromadzone w domu i pod okapem dachu. To wszystko było arcyprzyjemne -  czyste, pachnące lasem powietrze, spokój, cisza…

Chatę nazwano Chiiori, co oznacza Dom Fletu. Nazwę ta nadano po naradzie, w której brała udział japońska poetka Minami Shokichi, miejscowe dzieci i oczywiście Alex Kerr.

Dziś (2024) z Internetu wiem, że w Domu Fletu można zanocować, rezerwując miejsce przez Booking, ponieważ po kolejnych remontach i modernizacjach dobudowano tam część noclegową i sanitarną – nowoczesną, ale w stylu japońskim, czyli z wielkim baniakiem do moczenia się po umyciu (kolosalna przyjemność!!!).

Rzut poziomy chaty Chiiori

Chata Chiiori o typowej dla tego regionu i tego okresu strukturze, składa się z dużej, reprezentacyjnej izby zashiki z paleniskiem irori pośrodku. Poprzez rozsuwaną ścianę zewnętrzną można kontemplować ów wspaniały widok na las. Izby tej nie używało się na co dzień tak, jak to bywa z tzw. białą izbą w polskich chałupach. Z pomieszczeniem tym sąsiadowała inna mniejsza izba, także z paleniskiem pośrodku, użytkowana na co dzień. Stąd widać także ową urzekającą, pachnącą  ścianę zieleni.

Widok na las z centralnej izby Domu Fletu

Obie izby da się połączyć w całość, gdyż dzieli je tylko rozsuwana ściana shōji. Kolejne pomieszczenie to jadalnio-kuchnia dostępna z zewnątrz poprzez przedsionek. W głębi domu były jeszcze dwie małe sypialnie. Tu, inaczej niż w reszcie domu, nie brakuje sufitów. Pomieszczenia widoczne na rysunku po prawej to dobudowa wprowadzona w 2012 roku, przeznaczona do wynajmowania turystom.

Bryła domu pokryta jest wielkim, czterospadowym dachem z dymnikami w szczycie. Pokryciem jest gruba strzecha kayabuki z trawy susuki.

Konstrukcja strzechy

Wymiary chaty Chiiori to 8 x 4 keny (ken to długość maty tatami – 1,818 m). Jest to zatem 14,4 m x 7,2 m. Mierzenie powierzchni pomieszczenia wymiarami tatami jest wciąż stosowane do określania wielkości pomieszczeń w architekturze japońskiej. Dom Fletu też jest opisywany w ten sposób, chociaż wyjątkowo, w tym przypadku podłoga wcale nie jest pokryta tatami. Wszystkie podłogi w innych tradycyjnych domach japońskich, jakie widziałam, były pokryte tatami. Chodzi się po nich boso (unikając zwyczajowo stąpania po stykach mat), co zresztą jest bardzo, bardzo przyjemne.

W Chiiori podłoga jest z desek, czarnych i lśniących, równie miła do chodzenia boso, jak tatami. Zarówno ona, jak i wszystkie wewnątrz widoczne drewniane elementy konstrukcyjne są ciemne, prawie czarne. Chata bowiem jest kurna. Paleniska nie mają żadnych okapów nad sobą. Nie ma także ani komina, ani stropu – od środka widać podniebienie dachu. Dodatkową funkcją pomieszczeń było bowiem suszenie i chyba wędzenie tytoniu. Dym uchodził bowiem przez dymniki w szczycie dachu. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, jak można było żyć w takim zadymionym pomieszczeniu, zwłaszcza zimą. Co prawda na Shikoku klimat jest łagodniejszy niż w Polsce, ale nie aż o tyle, aby zimą pomieszczenia mieszkalne nie wymagały ogrzewania. Ogółem stosunek Japończyków do sprawy ogrzewania jest zadziwiający, o czym napiszę przy innej okazji.

Czarna podłoga i palenisko w izbie zashiki

W konstrukcji dachu szczególnie rzuca się w oczy użycie nie tylko prostych, lecz także grubych, krzywych belek i to nie sztucznie ukształtowanych, ale z pni krzywych drzew. Tego rodzaju krzywe belki stropowe widziałam także w kilku innych tradycyjnych budynkach japońskich. Nie wiem, czy gdzieś na świecie poza Japonią stosuje się tego rodzaju elementy – w Polsce na pewno nie.

Konstrukcja dachu Chiiori

 

120-letni magazyn ryżu przekształcony w herbaciarnię w mieście Kurashiki

Tradycyjna konstrukcja z krzywą belką w zrewitalizowanym obiekcie w mieście Kanazawa

Musiałabym lepiej znać filozofię i sposób myślenia Japończyków, aby z całą pewnością wyjaśnić dlaczego takie krzywe belki stosowano. Czyżby nie było w Japonii, która w 80% powierzchni pokryta jest lasem, dosyć prostych drzew? Pozwolę sobie na pewne przypuszczenie. Wiadomo, że istnieją w tamtejszych lasach drzewa krzywe, co wynika zapewne z lokalnie trudnych warunków geograficzno-klimatycznych, ale przecież proste drzewa zapewne są jednak w przewadze. Kwestia polega zatem raczej na dziwnej dla nas akceptacji takiego koślawego budulca. I tu przychodzi mi na myśl japońska filozofia wabi-sabi polegająca na celebrowaniu niedoskonałości, naturalności i przemijającego piękna. W przeciwieństwie do zachodniej estetyki, która dąży do perfekcji wabi-sabi docenia prostotę, skromność i harmonię z naturą. Akceptuje naturalne niedoskonałości. Na tej filozofii opiera się między innymi sztuka kintsugi, czyli klejenie potłuczonych ceramicznych naczyń żywicą ze złotem.

A teraz kilka słów o wspomnianym dziwnym podobieństwie. Przed laty prowadziłam badania nad polską, drewnianą architekturą ludową ze szczególnym uwzględnieniem okolic Krakowa, Bieszczad oraz Beskidu Żywieckiego, Śląskiego i Małego. Z tej perspektywy twierdzę, że jeśli nie brać pod uwagę konkretnego pochodzenia budulca i szczegółów konstrukcji, lecz zewnętrzną formę i ogólne wrażenie, chata Chiiori na stokach Karpat nie budziłaby niczyjego zdziwienia. Przysadzista, rozsiadła na stoku, niejako zrośnięta z podłożem bryła, wielki, czterospadowy dach z dymnikami kryty grubą, „ciepłą” strzechą, drewniane, pociemniałe od słońca ściany, kamienna podmurówka, drewno opałowe ułożone pod szerokim okapem. Wszystko  się zgadza.

Podobieństwo: Chiiori po lewej i chałupa z Bieszczad po prawej

Gdy jeszcze zobaczyłam pod okapem Chiiori młynek do zboża takuteńki, jaki widziałam na polskiej wsi skąd pochodził mój ojciec, po prostu zdębiałam.

 

Młynki do zboża: japoński po lewej i polski po prawej

 W rozważaniach nad polską architekturą ludową, w których wielokrotnie uczestniczyłam, zwraca się uwagę na wpływ lokalnego klimatu, dostępności rodzimych materiałów, sposobu życia i pracy mieszkańców. Uwarunkowania te w mniejszym lub większym stopniu przesądzają o formie, która poza tym jest tworem myśli ludzkiej doskonalonym doświadczeniem kolejnych pokoleń.

Podobieństwo japońskiej i polskiej architektury ludowej ujawniające się mimo mnogości różnic, które  można by wyliczać bez końca, jest zadziwiające, ale także bardzo pouczające.

Alex Kerr swoje działania w Japonii opisał w kilku książkach - o chacie Chiiori w książce pt. Japonia utracona. Opisuje tam, że gdy po raz pierwszy wszedł do wnętrza na podłodze zalegała gruba warstwa czarnego osadu. Okazało się, że był to sproszkowany tytoń. Opuszczając chałupę ostatni mieszkańcy pozostawili suszące się, wiszące na krokwiach liście tytoniowe, które z czasem zamieniły się w ów czarny osad.

Chata Chiiori nie była jednak jedynie prywatnym celem Kerry’ego. Zajął się sprawami ogólniejszymi, to jest nową formułą rozwojową upadającego i wyludniającego się regionu. Nowy kierunek miał polegać na udostępnieniu turystycznym, przy pełnym szacunku do przepięknej natury i odrębnej, dawnej kultury. Ten kierunek realizowany jest nadal przez dwie instytucje założone przez Kerry’ego: Chiiori Trust i Chiiori Alliance. Chiiori Trust wykupiło w tamtym regionie jeszcze 8 innych domów i tam realizuje swoje idee. Są tam też domy miejskie typu machiya.

Z tym drugim rodzajem domów zapoznałam się potem w innych miejscach szczególnie w Kioto i napisze o tym osobno. Z pewnością  dość dziwne jest to, że ochroną zabytkowych domów mieszczańskich – machiya Japończycy zaczęli się zajmować nie zaraz po wojnie, lecz dopiero na przełomie wieków XX i XXI, kiedy to większość tego zasobu już nie istniała. Nie kryją przy tym faktu, że dostrzegli tę potrzebę inspirowani przez Amerykanów, którzy żywo interesowali się zabytkową architekturą Japonii. Nie potrafię określić precyzyjnie jak wielką rolę odegrał w tej sprawie Alex Kerr i jego Dom Fletu, ale przypuszczam, że ważną, a może nawet wiodącą. Tak czy inaczej chwała mu za to, bo przyczynił się walnie do zachowania tego, co najbardziej interesuje ludzi ciekawych świata. Myślę tu o obserwowaniu i kontemplowaniu fascynującej gry między jednorodnością a różnorodnością.

W czasie wycieczki po Shikoku byliśmy jeszcze w położonym nieopodal domu Kimura. Jest to najstarszy obiekt tego rodzaju w regionie Iya uznany za zabytek należący do kulturowego dziedzictwa Japonii. Należał niegdyś do głowy wioski (sołtysa?), dziś jest obiektem muzealnym.  Tu mogliśmy zobaczyć wyjątkową grubość równo przystrzyżonej strzechy i wielką solidną podmurówkę. Obiekt, w przeciwieństwie do Chiiori, robi wrażenie  martwego eksponatu muzealnego.

Strzecha i kamienne mury domu Kimura

Pochodzący z XVII wieku dom Kimura w wsi Tsurui na wyspie Shikoku

 

niedziela, 23 czerwca 2024

Czy torii to brama?

Nie wiem, czy jest coś bardziej kojarzącego się z Japonią niż brama torii. Może wschodzące słońce, góra Fudżi, albo kwiat wiśni? Jednak żadna z tych form nie ma tych cech, które predestynują torii do roli znaku: mocna i klasycznie piękna forma symbolizująca jednocześnie zamknięcie i otwarcie, jaskrawy, zawsze (prawie) ten sam kolor, wyrazisty kształt świetnia nadający się na literę. Zresztą torii jest podobna do greckiej litery π, co nasuwa skojarzenie z jej wyjątkowym matematycznym znaczeniem. Forma torii to świetny motyw reklamowy i trzeba przyznać, że jest bardzo często do tych celów używana. Bywa też nadużywany, co przez nachalność może obniżać rangę symboliczną tej nadzwyczaj ciekawej budowli.

Torii (z dwoma „i” na końcu i akcentem na „i”) kryje w sobie wiele tajemnic. A nazywanie jej bramą jest niezbyt fortunną półprawdą. W języku japońskim słowo „torii” (鳥居) nie oznacza wcale bramy lecz raczej grzędę – miejsce, gdzie mogą zatrzymywać się ptaki. Co prawda sama forma torii składająca się z dwu słupów połączonych dwoma poziomymi belkami sugeruje przeznaczenie bramne, ale owa bramopodobna forma nie bywa wcale oprawą przerwy w ogrodzeniu, nigdy nie są na niej powieszone żadne wrota ani drzwi. Nie da się jej zamknąć - zawsze jest otwarta. Zapewne więc nie ta bardzo okrojona funkcja lecz fizyczna forma zdecydowała o tym, że w wielu językach europejskich torii nazywana jest bramą - gate, portão, porte, puerta itp. 

Brama torii wśród symboli Japonii

Torii jest w istocie budowlą na wskroś symboliczną  i wiąże się z kilkoma wersjami legendy należącej do mitologii religijnej shintō. Oto bogini słońca Amaterasu obrażona na swojego brata Susanoo, ukryła się w jaskini, a cały świat pogrążył się w przerażającej ciemności. Inne duchy zastanawiając się, jak ją stamtąd wywabić, postanowiły zbudować wielką grzędę, dla ptaków o rajskich głosach, aby zatrzymując się tam, mogły koncertować dla bogini. Trzeba wiedzieć, że w shintō ptaki są uważane za posłańców kami czyli  bóstw. Inna wersja mówi, że miał tam siadywać kogut, aby jego głośne pianie sugerowało obrażonej pani, że wschód słońca odbywa się po prostu bez niej. Najwyraźniej się udało, bo słońce, jak wiadomo, nie przestało wschodzić. 

Encyklopedie podają, że torii to symboliczne przejście między światem ludzi, a wiecznym światem duchów. Ani legendy, ani semantyczne wyjaśnienia nie wystarczają jednak, aby dobrze pojąć, jaką rolę pełnią torii w kompozycjach przestrzennych. Jako architekt, chciałabym odnieść się właśnie do tego aspektu sprawy, bo brak zrozumienia w tej kwestii powoduje wiele irytujących błędów. Popełniają je niekiedy projektanci ogrodów w stylu japońskim tworzonych na Zachodzie. 

A więc po pierwsze: Torii jest ważnym, wręcz nieodzownym elementem założenia przestrzennego świątyni shintō. To nie jest brama do ogrodu, choć często znajduje się w ogrodzie lub w jego sąsiedztwie, a to dlatego, że historyczne ogrody japońskie były z reguły częścią założeń świątynnych. Przestrzenny sens torii sprowadza się do pokazywania kierunku ku świątyni. Bardzo często, owa świątynia znajduje się po prostu na osi tego kierunku. Bywa jednak, że wędrówka od torii do świątyni jest długa i kręta, znaczona kolejnymi torii.

Zwiedzając Japonię fotografowałam torii w bardzo różnych miejscach i sytuacjach. Zestawienie tych zdjęć pozwala docenić ogromną różnorodność form, wielkości, pozycji przestrzennych, lokalizacji, przeznaczenia. Zawsze jednak przestrzegane są pewne zasady formy i kompozycji wynikające z symbolicznego sensu tej budowli. 

Dobrym przykładem do wyjaśniania roli przestrzennej bramy torii jest wielkie, przepiękne założenie sakralno-ogrodowe Heian-jingū w Kioto. Jest to XIX-wieczna replika kompleksu świątynnego pochodzącego z XI i XII wieku, czyli z epoki Heian. Jakkolwiek dziś założenie to wydaje się ogromne, faktem jest, że odtworzono go w skali 2:3, bo tylko tyle miejsca udało się na ten cel przeznaczyć.  

Torii w związku kompozycyjnym ze świątynią Heian-jingū w Kioto

Heian-jingū jest to świątynia shintoistyczna otoczona placami, ogrodami, stawami i różnego rodzaju pomniejszymi budowlami. Całość jest założeniem osiowym, a sama świątynia wraz z wielkim poprzedzającym ją placem otoczona jest ogrodzeniem.

Otenmon - brama właściwa do świątyni Heian Jingu w Kioto

W tym ogrodzeniu na osi świątyni znajduje się brama, a właściwie wielki i ozdobny budynek bramny - Otenmon. Nie jest to bynajmniej brama torii, choć założenie to obejmuje grzędę torii i to gigantycznych rozmiarów.

Torii na osi wejścia do świątyni Heian Jingu

Ta ogromna betonowa torii rozpięta jest nad ruchliwą ulicą w odległości ok. 400 m przed budynkiem bramnym. Ostro czerwona barwa wielkiej budowli kontrastuje z szarością zabudowy i zielenią drzew w bezpośrednim jej otoczeniu. Jej funkcja przestrzenna jest jasna – torii pokazuje kierunek – oś prowadzącą do świętego miejsca. To jest właśnie zasadnicza funkcja tej bramy – wskazywać kierunek, tworzyć ekspozycję czegoś ważnego, godnego zobaczenia. Jest swego rodzaju drogowskazem. Tam idźcie, tam patrzcie, tam jest coś ważnego! 

Nie sądzę, aby na tej grzędzie dziś siadały jakieś ptaki, chyba że nocą, gdy ruch kołowy bywa mniejszy. 

Inna słynna torii fotografowana miliony razy znajduje się w pobliżu Miyajima - małej wysepki w rejonie Hiroszimy. Budowla ta stoi w morzu i ma wręcz doskonałe proporcje. Kolor ceglasto czerwony rysuje się wyraźnie na tle szaro-niebieskiej powierzchni wody. Każdy kto znajdzie się w tym miejscu fotografuje ową bramę w wielu ujęciach. Znacznie rzadziej  kierujemy obiektyw w przeciwną stronę, aby utrwalić powiązanie przestrzenne bramy ze świątynią Itsukushima Jinja znajdującą się na brzegu. W tym przypadku jest ono ewidentne i bardzo wyraźnie podkreślone. Od głównej bryły świątyni ku torii wiedzie bowiem pomost - niczym strzałka wskazuje kierunek ekspozycji.

 

Torii w morzu w Miyajima

Związek przestrzenny między świątynią z torii

Pomost na osi między torii a wejściem do świątyni

Świątynia Itsukushima Jinja w Miyajima

Torii w Miyajima nocą

Trzeci dobry przykład o innym, niezwykle malowniczym układzie przestrzennym, to aleja torii w Kioto prowadząca do świątyni Fushimi Inari-taisha. Jest to stroma, licząca ok. 4 km ścieżka, w tunelu tworzonym przez ciąg pomarańczowych bram torii. Na każdej z nich wypisane są prośby wotywne kierowane do bóstwa Inari przedstawianego pod postacią lisa. Każdy może zafundować swoją bramę, choć najczęściej fundują je przedsiębiorcy, ponieważ, jak wierzą, Inari może zapewnić im powodzenie w interesach. Wspinając się aleją w górę można zobaczyć liczne małe i większe figury i budowle sakralne, a ze szczytu, gdzie znajduje się świątynia roztacza się przepiękny widok na Kioto. W tym przypadku rolą torii jest prowadzenie pielgrzymów ku świątyni – siedzibie bóstw i duchów. Tym razem jednak owa świątynia nie znajduje się na osi kompozycyjnej bramy, lecz gdzieś daleko w górach, ale torii, wyznaczając szlak, pozostają nadal rodzajem drogowskazu. 

Przy zwiedzaniu tego zjawiskowo pięknego miejsca (Ja zwiedzałam je w nocy.) nie trudno o skojarzenie z dróżkami pielgrzymkowymi polskich kalwarii, jak choćby tej w Kalwarii Zebrzydowskiej, czy mniej znanej w Wielu na Kociewiu.

Tablica informacyjna założenia pielgrzymkowego świątyni Fushimi Inari-taisha w Kioto

Aleja torii w Kioto

Aleja torii w Kioto

Prośby wotywne fundatorów na torii

Inari -  japońskie bóstwo płodności, ryżu, rolnictwa, lisów, przemysłu i powodzenia

Mała aleja torii przed świątynią Inari w parku Suizenji Jojuen  w Kumamoto

Aleja torii związana z Fushimi Inari-taisha w Kioto jest najwspanialszym, ale nie jedynym przykładem takiego rozwiązania. W formie pomniejszonej i zredukowanej można je znaleźć w wielu innych miejscach Japonii. Te, które widziałam są związane ze świątyniami Inari. Być może taka właśnie jest reguła.

Wejście do alei torii wiodącej do świątyni Hanazono Inari w parku Ueno w Tokio

Torii przed świątynią Asuka Kawakamini Imasu

Dość często tuż za torii znajdują się schodu prowadzące ku świątyni. Mają układ osiowy albo składają się z wielu biegów i tworzą linię łamaną. Na pokazanej tu torii przed świątynią w Asuka  możemy poza tym zobaczyć charakterystyczny sznur – shimenawa z papierowymi dekoracjami – shide. Jest to element mający chronić świątynie przed wtargnięciem złych duchów. Na wielu torii powieszone są tego rodzaju mniej lub bardziej ozdobne sznury.

Tu możemy też zaobserwować, że torii nie zawsze bywa czerwona i nie zawsze zrobiona jest z drewna. Są też kamienne i betonowe grzędy w kolorze naturalnej, kamiennej szarości.

Torii przed wejściem na schody wiodące ku świątyni Kiyomizu-dera w Kioto

Bramka i torii przed świątynią  Hagashiyama Sugawara w Kanazawa

Bramka i torii przed świątynią Dakiniten States w Kioto

A oto dwa przykłady dobrze ilustrujące twierdzenie, że torii nie bywa bramą w ogrodzeniu. W obu przykładach można zobaczyć bliskie sąsiedztwo torii i ogrodzenia, ale nikt tam nie wpadł na pomysł, aby potraktować słupy torii jako słupki ogrodzeniowe. Nikt nie powiesił na nich bramy, czy skrzydeł drzwiowych. Są to dwa niezależne porządki: funkcjonalny – brama - przerwa w ogrodzeniu i symboliczny – torii drogowskaz i wskazanie osi.

Torii jako ważny element świątyni, jak i same świątynie to charakterystyczny budowle miejsc zabytkowych, ale nie należy sądzić, że współczesna architektura zupełni je pomija. W indrustrialno-biurowym krajobrazie Osaki, wśród różnych odcieni eleganckiej szarości czasem dostrzec można coś świecącego ostrą czerwienią. Tak - to zapewne torii. Gdy wejdziemy na dach wieżowca wypełnionego po brzegi biurami firm i instytucji, zobaczymy miniaturowe miejsce święte: małą torii i maleńką świątyńkę. Tu można przyjść zaczerpnąć świeżego powietrza, spojrzeć w dal gdzieś za horyzont, podumać o czymś ważnym. 

Torii i świątyńka na dachu wieżowca w Kumamoto

Torii i świątyńka na dachu wieżowca w Osace

Przedziwny, czy nawet wzruszający przykład torii w małej skali widziałam w otoczeniu zamku w Kumamoto. Był to odpowiednik naszej kapliczki przydrożnej wtulony w rozgałęzienie wielkiego drzewa. Jest tam wszystko w należytym porządku: czerwona torii, drabina niczym schody do świątyni, maleńka świątynia chroniona sznurem shimenawa ozdobionym papierowymi shide. Komplet.

Kapliczka nadrzewna z torii w okolicy zamku w Kumamoto

Nie pojęłam natomiast sensu jeszcze mniejszego założenia, które znajdowało się na zupełnie przeciętnym budynku w zabytkowej części Kioto. Dwie maleńkie torii w narożnej, cokołowej części budynku. Chętnie dowiedziałabym się, co to znaczy, bo że coś znaczy jestem pewna.

Tajemnicze torii na cokole budynku w Kito

Pozostaje też dla mnie tajemnicą, dlaczego torii wszędzie opisywana jako część charakterystyczna dla świątyni shintō, znajduje się niekiedy w założeniach świątyń buddyjskich, np. pokazane w tym tekście schody prowadzące do Kiyomizu-dera poprzedzone są torii, a przecież Kiyomizu-dera jest świątynią buddyjską. Ta sama wątpliwość dotyczy Dakiniten States w Kioto. Być może zadziwiająca katolików wzajemna tolerancja religijna leży u podstaw rozwiązania tej zagadki? Połączenie shintō, buddyzmu, a nawet także chrześcijaństwa w jedno przekonanie religijne w niczym nie przeszkadza Japończykom. 

Moda na japońszczyzna w tym japońskie ogrody w Europie trwa z większym lub mniejszym nasileniem od przełomu XIX i XX wieku. Oczywiście nie ominęła także bram torii. Niemal każdy ogród japoński tworzony w Europie indywidualnie lub w ramach większych założeń parkowych wykorzystuje ten motyw. Jednak jego sens, funkcja, rola przestrzenna, nie mówiąc już o religijnej symbolice, jest zwykle lekceważona. 

Pierwsze nieporozumienie wynika z tłumaczenia samej nazwy. Nieznający sensu tej budowli projektanci ogrodów, formę torii nadają bramom do ogrodów i włączają je w ciąg ogrodzenia. W Polsce, rzecz jasna, nie mamy świątyń shintō, aby można było je pokazać na osi torii, ale bez wątpienia potencjał ekspozycyjny jaki stwarza forma torii mógłby być wykorzystany. 

Błędne wykorzystanie formy torii w "ogrodzie japońskim" w Polsce

Torii otwarta na przypadkowy widok

Każda rama widoku powiązana z osią jest bowiem swoistym potencjałem. Gdy istnieją rama i oś, to co się dzieje na zamknięciu może być albo celowo wyeksponowane, albo potencjał może być zmarnowany, albo gdy na osi znajdzie się coś paskudnego, niestosownego, czy godnego ukrycia, potencjał jest wykorzystany, ale bezsensownie. I tak niedostrzeganie możliwości ekspozycyjnych staje się powodem godnych pożałowania nieporozumień. Umieszczona bezmyślnie brama torii wskazuje na słup telegraficzny, przypadkowy narożnik budynku, śmietnik lub po prostu na nic szczególnego. Szkoda.

Z tego punktu widzenia przykrym nieporozumieniem jest powstała w roku 2014 brama torii w Parku Oliwskim. Jej forma będąca wierną, choć pomniejszoną kopią budowli poprzedzającej aleję prowadzącą do świątyni Meiji w tokijskiej dzielnicy Shibuya, jest piękna. Nic dodać, nic ująć. Wprawdzie nie jest połączona z ogrodzeniem, ale jej lokalizacja sugeruje, że pomyślana jest jako brama wejściowa, a żaden z dwu widoków, który ramuje nie jest godny eksponowania. Sam ogród zwany japońskim jest nader skromny, więc owa wielka grzęda urasta do roli elementu dominującego w tym założeniu. Szkoda, że skądinąd wspaniały, zabytkowy Park Oliwski został „przyozdobiony” tak nieprzemyślanym, elementem.

Torii kierująca do świątyni Meiji w Tokio

Niewykorzystany potencjał torii w Parku Oliwskim

Projektanci polskich ogrodów japońskich zwracają zwykle szczególną uwagę na dobór roślin. Jest dość dużo gatunków mających w nazwie przymiotnik „japoński” – te są najmilej widziane. Z racji odmienności japońskiego klimatu nie da się jednak powtórzyć w Polsce całości flory tamtejszych ogrodów. Przede wszystkim nie da się pokryć powierzchni ogrodu mchem, czy też mchami o różnych odcieniach zieleni. Nie wszyscy wiedzą, że trawnik w ogrodach japońskich jest rzadkością. Jego miejsce zajmują właśnie mchy. 

Piękny ogród to nie jest przypadkowe zestawienie różnych gatunków roślin. To kompozycja przestrzenna, w której powiązania widokowe odgrywają rolę kluczową, a ogrody japoński są istnym majstersztykiem w tym zakresie. 

Trudno od polskiego wydania torii wymagać, aby realizowało wszystkie funkcje autentycznej japońskiej grzędy. Możemy jednak zadbać przynajmniej o to, aby do torii nie dołączać ogrodzeń i aby jej potencjał ekspozycyjny był należycie wykorzystany. Najlepiej nie traktujmy jej jako dekoracja – japoński „bibelot”. To symbol religijny, ważny element kompozycji, wyrazisty znak krajobrazowy. Traktowanie go ze zrozumieniem to dbanie o zachowanie różnorodności kulturowej świata.


sobota, 8 czerwca 2024

Wulkan Aso i trzęsienie ziemi - przerażające atrakcje japońskiej wyspy Kiusiu

W środku nocy ze snu wyrwało mnie szarpanie łóżkiem bardzo podobne do tego, jakiego doświadczało się w czasach PRL-u, jadąc wagonem sypialnym po polskich torach. Byłam jednak zupełnie gdzie indziej. Spałam w pokoju hotelowym na ósmym piętrze, w Mitsui Garden Hotel w Kumamoto – w mieście położonym w centralnej części japońskiej wyspy Kiusiu.

„Więc to tak wygląda trzęsienie ziemi. Hm.... I co dalej? Czy czekać na wstrząs wtórny, trzymając się kurczowo łóżka? Czy może szybko rozpocząć jakąś akcję?” Efekty trwały kilkanaście sekund, a potem nic – cisza i spokój. Zebrałam więc myśli i powtórzyłam sobie wielokrotnie czytaną instrukcję, jak należy zachowywać się podczas trzęsienia ziemi. Wstałam zatem z łóżka, otwarłam i zablokowałam drzwi na korytarz, schowałam luźne przedmioty do szafy i... kolejnego punktu instrukcji już nie wykonałam – nie wlazłam pod biurko, zwłaszcza że już nic się nie trzęsło. Ogłupiała bardziej niż wystraszona, wróciłam do łóżka i stosunkowo szybko zasnęłam.

Z moimi polskimi współtowarzyszami podróży spotkaliśmy się na śniadaniu. Wszyscy mieliśmy równie głupie miny. No cóż, nigdy wcześniej nie mieliśmy tego rodzaju doświadczeń. „Nie, nie – to się nam nie śniło. To było prawdziwe trzęsienie ziemi”. Potrzebowaliśmy potwierdzenia. Moi towarzysze też się, rzecz jasna, pobudzili. Ktoś wpadł w paraliżującą panikę. Ktoś inny próbował znaleźć schody, ale drzwi tam prowadzące były zamknięte. Powinnam była wcześniej im powiedzieć, jak należy zachowywać się w takich przypadkach – byłam nie po raz pierwszy w Japonii. W instrukcji był punkt zakazujący jeżdżenia windą podczas wstrząsów. Bóg jeden wie, jak należy realizować to zalecenie, skoro przed pierwotnymi wstrząsami nie ma i nie może być ostrzeżenia. „A jak już jesteśmy w windzie, to co?” 

Japończycy w hotelowej restauracji jedli spokojnie śniadanie, rozluźnieni, zwyczajni, jakby nic szczególnego się nie stało. Potem dowiedzieliśmy się, że to nasze trzęsienie miało siłę 5 stopni w skali Richtera, czyli nie należało do najmniejszych. Epicentrum jednak było stosunkowo daleko. Rozchybotany hotel był jednak bezpieczny, podobnie jak wszystkie wielkie, japońskie drapacze chmur, w tym także te należące do najwyższych na świecie. To prawdziwie imponujące konstrukcje zbudowane przez ten imponujący naród. Przyszło im żyć na tym niestabilnym, drżącym archipelagu – na wystających z morza górach, które zachowują się tak, jakby chciały strząsnąć z siebie nieproszonych gości. Jacy są Japończycy? No właśnie tacy, jakich ukształtowała ta trudna, niegościnna ziemia.

Na ten dzień mieliśmy zaplanowaną wycieczkę na górę Aso – wulkan należący do największej na świecie kaldery. Co to jest ta kaldera? Oczywiście, przed wyjazdem do Japonii nie miałam zielonego pojęcia. A kaldera jest to zgromadzenie wulkanów objęte czymś w rodzaju wspólnego krateru. Zatem można sobie wyobrazić, że właśnie tam, w rejonie wielkiej kaldery, tuż pod powierzchnią ziemi bulgocze morze wrzącej lawy, gotowej w każdej chwili wybuchnąć. Nie wiem, czy nazajutrz po nocnym trzęsieniu ziemi należy pchać się właśnie tam, ale tę wycieczkę planowaliśmy mniej więcej od pół roku. 

Kaldera wulkanu Aso

Tak na marginesie, moim ukochanym żywiołem jest woda – uwielbiam wodę – oglądać, dotykać, słuchać. Ogień też lubię, zwłaszcza płonące ognisko. Gorzej z ziemią. Toleruję ją jako glebę, z której mogą wyrastać wzruszające, małe roślinki. Gotująca się ziemia to już zdecydowanie nie jest moje hobby. Szaro-czarne wulkaniczne skały jak zgliszcza po pożarze są dla mnie obrazem martwoty, braku życia, które wraz z wodą gdzieś wyparowało z tego ognistego miejsca. „Po co mam leźć na ten wulkan, zwłaszcza że moje schorowane serce bardzo nie lubi, gdy idę pod górę.” 

Na mapie satelitarnej Aso wyglądał groźnie. Kilkakrotnie pytałam mojego japońskiego przyjaciela, czy ktoś taki jak ja, z moim popsutym sercem, może tam iść. „Tak może, wszędzie dojeżdżają autobusy albo kolejki linowe” – zapewniał w mnie w mailach. Martwiło go co innego – przestrzegał mnie przed wyziewami siarki, które mogą mi zaszkodzić. Koniec końców nie pojechał z nami na Aso.

Przewodniki też zalecały ostrożność. Zachęcały, aby zasięgnąć języka w informacji turystycznej, jak danego dnia zachowuje się wielka góra. Na śniadaniu ustaliliśmy zatem, że spytamy w recepcji. „Nie wiem, zadzwonię” – powiedziała recepcjonistka. Taki stosunek do potrzeb klientów jest charakterystyczny dla japońskiej obsługi hotelowej. Starają się pomóc, choć nie zawsze mogą. „Prawdopodobnie nie ma niebezpieczeństwa, ale proszę spytać w informacji na dworcu kolejowym”. To był haczyk. Na dworcu usłyszeliśmy podobną odpowiedź. „Chyba można, ale lepiej będą wiedzieć na Aso Station”. Aha... i tak łańcuszek tego rodzaju informacji z odesłaniem do następnej przesiadki zaprowadził nas do celu. 

Wsiedliśmy zatem do pociągu, który był trochę taki jak z Krakowa do Rabki Zaryte za komuny, ale lepiej utrzymany i czystszy. Jechał powoli jak na staruszka przystało. Za oknem krajobraz zmieniał się stopniowo: najpierw miasto, potem wsie i pola ryżowe po horyzont, następnie coraz bardziej strome wzgórza. Od czasu do czasu pokazuje się rzeka w kamienistym, głębokim korycie – bardzo piękna. Krajobraz coraz ładniejszy, ale nie bez skazy. Wszędzie, gdzie pojawiają się budynki, widać wszechobecne druty, chaos zabudowy, tu i ówdzie fabryka. 

Górski potok w prefekturze Kumamoto na Kiusiu

Góry stawały się coraz wyższe, coraz bardziej puste, zalesione lub pokryte zielono-perłowymi łanami traw. Naprawdę pięknie. 

Perłowe trawy na stokach gór

Tego dnia na niebie kłębiły się szarobiałe i niebieskie chmury, na zmianę zasłaniając i odsłaniając stożkowate szczyty. Cóż, tylko patrzeć i fotografować. „Co to jest, tam na grani? Słabo widać. Chmura zaraz odpłynie. Ach to przecież wiatraki elektrowni wiatrowej, gdzieś tam bardzo wysoko! Wiatraki na ichnim Giewoncie!”. Trzeba pamiętać, że odwrotnie niż my, takich Giewontów to oni mają pod dostatkiem – znacznie więcej niż płaskiego terenu.

Wiatraki na grani

Za moment znów coś dziwnego, czego już nie dało się porównać z niczym w Polsce. Jedyne skojarzenie to wielkie piktogramy wycięte w zbożu, które odkrywano w Meksyku, a potem w innych krajach świata. Zdaniem niektórych mają być znakami pozaziemskich cywilizacji. W tym przypadku był to gigantyczny znak i napis wycięty w lesie pokrywającym stok wielkiej góry. Później wyjaśniło się, że to nie UFO, lecz reklama kawy. 

Wyrąbana w lesie reklama kawy

Następny odcinek drogi pokonaliśmy autobusem. Droga pięła się stromo pod górę i doprawdy było na co patrzeć. Regularne kształty stożków przypominały, że były to w istocie uśpione wulkany. Wielkie góry i rozległe doliny pokrywał aksamitny kobierzec kwitnących traw. Łany falowały i mieniły się kolorami zielonym i szaroperłowym. 

Pogoda poprawiała się z wolna, aż wreszcie zaświeciło słońce, dodając jeszcze więcej koloru tej fascynującej krainie. Dalszy ciąg trasy mięliśmy pokonać kolejką linową. Widoki powinny być jeszcze lepsze. Niestety okazało się, że kolejka jest nieczynna, a z końcowego przystanku autobusu można dalej iść pieszo, jechać na kucyku lub mikrobusem. Wybraliśmy mikrobus. Ciekawe, że w trakcie kolejnych przesiadek nasze wątpliwości, czy aby na Aso jest bezpiecznie, jakoś wyparowały. 

I tak znaleźliśmy się na przystanku końcowym już w obrębie kaldery, całkiem blisko krateru Aso. Był to rozległy wyasfaltowany plac, a właściwie dwa place połączone krótkim odcinkiem szerokiej ścieżki. Na pierwszym placu położonym nieco niżej był parking i budynek stacji turystycznej, zaś drugi położony wyżej, tuż przy krawędzi krateru był naszym ostatecznym celem - miejscem do oglądania wnętrza wulkanu. Na pierwszym placu było wielu ludzi, ale ten drugi był zupełnie pusty.

Zagospodarowania okolic głównego krateru Aso. Na pierwszym planie schron, wyżej plac przy kraterze

Czyżby dziś naprawdę nie było wstępu na Aso? Ścieżka łącząca place była zamknięta. Ustawiona przy bramie tablica informacyjna głosiła, że dostęp do krawędzi krateru uzależniony jest od zawartości siarkowodoru w powietrzu. Teraz Aso dymił solidnie – białe kłęby unosiły się nad kraterem. Wiał jednak dość silny wiatr, więc była nadzieja, że rozgoni siarkowe chmury. 

Tablica z informacją o stanie powietrze w pobliżu krateru

Czas oczekiwania na otwarcie bramy pozwolił nam rozejrzeć się po okolicy. Potężny i groźny szczyt góry Aso miał ciemnoszary kolor, ale nie była to szarość jednolita i bezbarwna. Przeplatające się, nieregularne pasma kolorów ukazywały bogactwo i rozmaitość tworzywa. Już po powrocie do Krakowa przyjrzałam się dokładnie pamiątce kupionej na straganie tuż przy kraterze. Kupując myślałam, że ów kawałek zastygłej lawy jest jednolicie szary. Okazało się jednak, że co prawda takie było ogólne wrażenie, ale w istocie bryłka składała się z maleńkich czarnych fragmentów opalizujących we wszystkich kolorach tęczy. 

Kolory krateru

Pamiątka z krateru
Ołtarzyk przy kraterze wulkanu

Duże wrażenie robią też rozstawione w okolicy małe betonowe schrony i sztucznie ukształtowane koryta ułatwiające zapanowanie nad kierunkami spływu lawy. Czyżby to wszystko mogło być skuteczne wobec potęgi erupcji tego kolosa?

Biegiem na górę zobaczyć wulkan

Wreszcie zapadła decyzja o otwarciu bramy. Oczekujący rzucili się biegiem ku górze, aby jak najszybciej dotrzeć do bariery nad brzegiem krateru. W takich momentach ogarnia mnie nie tylko niemoc, lecz także wściekłość. Muszę się spieszyć i jednocześnie nie mogę się spieszyć. „Czyżbym z powodu mojego głupiego serca miała nie zobaczyć tego cuda?” Jakoś jednak się udało. Byłam tam i patrzyłam na dno krateru – taflę w mlecznomorskim kolorze, z której unosiły się białe opary, odsłaniając większą lub mniejszą część jej powierzchni. Wiatr szumiał w uszach, zagłuszając odgłosy wulkanu.

Krater wulkanu Aso

Było na co patrzeć, ale nie tylko widok był porywający. Czuło się całym sobą niezwykłość tego miejsca, wielkie dostojeństwo i siłę przyrody. „Skąd się tu wzięłam? Co zaniosło mnie w tą stronę? Mnie, starszą panią z Polski, która z powodu serca od dawna nie bywa w górach i która nie była dotąd fanką wulkanów. Jak dobrze, że po drodze pokonałam tyle strachów i przeciwności! Dzięki ci Boże, że to Ty rozdajesz za nas nasze karty”.

Podniosły nastrój przebywania w miejscu niezwykłym przerwał nagle sygnał alarmujący, że zanieczyszczenie powietrza stało się znowu niebezpieczne. Strażnicy wskazali nam drogę w dół. Kulminacyjny moment dramatu mieliśmy za sobą.

Przyszedł czas na spokojniejszą refleksję. Może się czepiam, ale turystyczna aranżacja tego miejsca z estetycznego punktu widzenia, pozostawiała wiele do życzenia. Może nie był to zdecydowany kicz, choć na tablicy informującej o zagrożeniu wyziewami widniał komiksowy rysunek kaszlącego faceta bez wątpienia kiczowaty. Do tej kategorii zaliczyłabym także budowlę obłożoną kawałkami lawy, a służącą jako punkt widokowy na inne okoliczne wulkany. Może nie piękne, ale akceptowalne były walcowate, betonowe schrony, których skrajnie oszczędna forma miała jasny związek z przeznaczeniem. Liczne tablice, ogrodzenia, budynek stacji turystycznej – wszystko razem było znów przypadkową mieszaniną różnorodności, tak jakby nikt dysponujący poczuciem piękna nie pomyślał poważnie o całości. A szkoda. 

Z pewnością było wygodnie i bezpiecznie najbardziej jak się dało w tym jakże trudnym do udostępniania miejscu. Grupa niepełnosprawnych na wózkach także mogła zobaczyć Aso. Właśnie ładowali się do swojego mikrobusu, wjeżdżając na wysuwany z tyłu podnośnik.

W Japonii dba się o niepełnosprawnych turystów

Wracając jednak do kiczu, właśnie tam, na wulkanie, zrobiłam zdjęcie turystce z pieskiem udekorowanym pokaźnymi kolorowymi kolczykami w uszach (to o psie, nie o turystce)… Tak zapamiętałam wielki wulkan Aso, który okazał się mimo wszystko przyjazny, ale...

Pies z kolczykami na wulkanie

Opisywane tu zdarzenia miały miejsce w roku 2011. W październiku roku 2021 nastąpiła niespodziewana erupcja jednego z kraterów wulkanu Aso. Jej wielkość można wyobrazić sobie wiedząc, że popioły wyrzucane były na wysokość 3,5 km. Tak zwana chmura gorejąca - spływająca po stokach mieszanina gazów, popiołów i okruchów skalnych o temperaturze powyżej 700 stopni niszczyła po drodze wszystko w tym z pewnością większość opisanego tu zagospodarowania turystycznego. Na szczęście nikt nie zginął. 


Powrót do Chiiori

Moje zwiedzanie wyspy Shikoku w roku 2009, podobnie zresztą, jak innych miejsc w Japonii, było najeżone niespodziankami, zaskoczeniami i zag...